AUDIOFIL – KRÓTKIE WPROWADZENIE DO CZŁOWIEKA
(kilka dowodów na istnienie sensu w branży audiofilskiej)
Richard H. Mak w swojej relacji z wystawy CES w Las Vegas napisał coś, co w pierwszej chwili wydało mi się zrozumiałe, co jednak po jakimś czasie wytrąciło mnie ze stanu błogości, w jaki wpadam za każdym razem, kiedy wysłucham jakiejś ciekawej płyty. A słucham dużo i często, dlatego stan ten jest dla mnie dość naturalny… W każdym razie doszło do mnie coś, o czym wiem, co jest niby-to-normalne, co jest jednak powodem alienacji branży audio. I przez co audiofil kojarzy się większości, w najgorszym wypadku, z pedofilem, a w najlepszym z kosmitą…
Richard H. Mak pisze tak:
„W drodze do pokoju Kondo towarzyszył mi przyjaciel, który nie należy do tak zakręconych audiofilów jak ja. Trzeba było widzieć jego twarz, gdy poprosił mnie o opisanie dla niego dźwięku systemu Kondo; według mnie był to gładki, czysty dźwięk, a muzyka płynęła jak woda. Nie byo w nim żadnych ostrych krawędzi, ale jednocześnie nie był stłumiony czy stłamszony. Był gładki, kuszący i muzykalny.
"Nie mam pojęcia, o czym mówisz", powiedział.”
(Richard H. Mak, 2012 CES, Part V…, “Dagoogo”, January 2012; link TUTAJ)
Czują to państwo? Jestem pewien, że taaaak… Zarówno ci z Was, którzy jesteście początkującymi melomanami/audiofilami, jak i wyjadacze, dla których wymiana kondensatora w zasilaczu z Q Vitamin na olejowego RCA stanowi być, albo nie być ich systemu – dla wszystkich, choć z innych powodów, reakcja przyjaciela pana Maka jest zrozumiała. Dlaczego? Co jest takiego w naszym zajęciu, że jawimy się jako dziwadła? Dlaczego tak trudno zrozumieć ludziom prawidła rządzące naszą branżą? I, wreszcie, dlaczego wciąż i wciąż dość jednoznaczne, powszechnie u nas przyjęte pewniki dotyczące dźwięku, jego badania, a także wpływu różnych elementów na brzmienie są poddawane w wątpliwość, a często porównywane do voodoo?
Nie twierdzę, że na wszystkie te pytania odpowiem na tyle klarownie, żeby wszystkich przekonać, nie mówię nawet, że to, co powiem jest „świętą prawdą”. Postaram się jednak w krótki sposób opisać, kim jest audiofil, czego tak naprawdę chce i jakie ma w ręku narzędzia. Niech to będzie "krótkie wprowadzenie do audiofila" i zachęta do przyjrzenia się branży audio z sympatią, na jaką zasługuje. Ostatecznie „robimy” w muzyce najwyższych lotów…
Kim jest audiofil?
Nazwa ‘audiofil’ została utworzona przez analogię do słów w rodzaju ‘bibliofil’, ‘rusofil’ itp. Słowo to powstało przez połączenie słów audio (z łac. ‘słucham, słyszę’) oraz phílos (z gr. ‘przyjaciel, przyjazny’). Jak widać, ‘audiofil’ nie oznacza więc ‘miłośnika dźwięku’, jak by się mogło czasem wydawać. To podejście redukujące i nieprawdziwe. ‘Audiofil’ oznacza mianowicie, przyjmując wprost znaczenie członów składowych, ‘miłośnika słuchania’. Różnica jest wyraźna, prawda? Prawdziwe znaczenie tego słowa skupia naszą uwagę na słuchaniu, a nie na dźwięku jako takim. Jeszcze do tego wrócimy.
Naprawdę niezłą definicję słowa ‘audiofil’, definicję filologiczną znajdujemy w Słowniku wyrazów obcych Wydawnictwa Naukowego PWN (oprac. Lidia Wiśniakowska, Biblioteka Gazety Wyborczej, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2007). Według niej to „osoba szczególnie zainteresowana wysoką jakością odtwarzanego dźwięku i kolekcjonująca sprzęt odtwarzający najwyższej klasy”.
Łącząc więc te dwa elementy, tj. nazwę oraz definicje określanej przez nią osoby otrzymalibyśmy następujący opis audiofila: „to osoba kochająca muzykę, dbająca o każdy aspekt jej reprodukcji; dbająca o oddanie jej w możliwie najpełniejszy sposób”.
Często zapomina się bowiem, że muzyka reprodukowana z nagrania jest próbą oddania czegoś, co wydarzyło się lub mogło się wydarzyć na żywo; ew. próba oddania zamysłu kompozytora/producenta/realizatora/muzyka, w różnych kombinacjach, także w przypadkach, gdy muzyka ta ma szansę zaistnieć wyłącznie w warunkach studyjnych i nie jest możliwe jej zagranie na żywo. A przecież – i to jest jądro tego, czym jest audiofilizm – muzyka to nie tylko „melodia”, ogólne pojęcie o danym utworze, a swego rodzaju wydarzenie, emocje, dźwięki w przestrzeni itp. Aby właściwie oddać dzieło muzyczne potrzeba je odtworzyć w maksymalnie wierny sposób.
Inaczej to tylko ersatz, marna kopia tego, czym dany utwór/dzieło jest. Nie ma nic wspólnego z tym, jak dane dzieło rozumiał kompozytor czy muzyk, ani z tym, jak je słyszał realizator nagrania. Warto wiedzieć, że w 99,9% przypadków muzyka słuchana przez ludzi to coś w rodzaju marnego wina typu „Moc wiśni”, czy „Siła zbója”. Siara w winie może i jest fajna, „japcok” może być inspirujący, ale ostatecznie to tylko bełt – i bełta ludzie najczęściej słuchają. Że „kopie”? Że można się nim uwalić? No pewnie – na tym to polega: można się z…bać japcokiem, ale można też fajnie napić się dobrego wina, albo piwa.
I tym, w skrócie audiofilizm jest: jest próbą pokazania muzyki taką, jaka jest naprawdę, dojściem do etapu, w którym możemy się nią delektować. To, że w radyjku słyszymy melodię, to nie znaczy, że słyszymy muzykę – musicie to Państwo wiedzieć i przyjąć do wiadomości. Słyszycie wówczas co najwyżej pewne echo prawdziwej muzyki, trochę jak platońskie odbicie rzeczywistości, że sięgnę po jakiegoś Greka, dopóki są na fali…
Czego więc audiofil chce, do czego dąży? Dąży do tego, aby muzyka zabrzmiała w jego domu, czyli w jego ‘systemie’ (ważne słowo) możliwie najwierniej, w możliwie najwierniejszy sposób oddała to, co działo się podczas koncertu (jeśli to nagranie „live”, tj. na żywo), w studiu nagraniowym (jeśli to nagranie studyjne) lub w jego wyobraźni (jeśli to nagranie muzyki elektronicznej itp., tj. niemającej swojego odpowiednika w świecie realnym, zewnętrznym).
Ów ‘system’ to po inaczej ‘sprzęt’. Sprzęt audio. W jego skład wchodzą tak podstawowe elementy, jak źródło, tj. odtwarzacz Compact Disc, gramofon, tuner lub inne źródło (teraz także komputer PC), wzmacniacz i kolumny. Drugą grupą elementów wchodzących w skład systemu są kable połączeniowe, meble na których urządzenia stoją, elementy służące tłumieniu wibracji itp. I oczywiście pokój – najmniej doceniany, a najczęstszy sprawca problemów.
Audiofil, wbrew temu, co sugeruje przywołana definicja ze Słownika wyrazów obcych, nie kolekcjonuje sprzętu. Kolekcjonerstwo zakłada posiadanie wielu różnych egzemplarzy, odmian, serii danego artefaktu (produktu). Audiofil ma najczęściej jeden wzmacniacz, jedną parę kolumn itp. Nawet jeśli czasem ma ich więcej, to nie na zasadzie kolekcji, a po to, aby wymieniać je co jakiś czas w swoim systemie. Tak więc: audiofil nie kolekcjonuje sprzętu, a sprzęt wymienia, udoskonalając w ten sposób system.
Dlaczego audiofil jest mało wiarygodny i co z tego wynika
Audiofil jest najczęściej postrzegany jako indywiduum mało wiarygodne. Bartek Chaciński w swojej definicji ‘audiofila’ ze słownika Wyż nisz (Wyż nisz. Od alterglobalistów do zośkarzy. 55 małych kultur, Kraków 2010) mówi, iż: „To nie są źli ci audiofile, naprawdę. Tylko – jak przystało na niszowców – bardzo oddani swojej sprawie.” Wydaje się, że człowiek wie, o co w tym chodzi, świadomie czy nie powtarza jednak durne stereotypy i patrzy na całą tę dziedzinę z zewnątrz. Wyraźnie widać, że nigdy nie doświadczył tego, co każdy zajmujący się audio co jakiś czas przeżywa – nowej „jakości”.
Ale, powtórzę, audiofile w środowiskach profesjonalnych, tj. związanych np. z nagłośnieniem estradowym, w dużej części ze studiami nagraniowymi, a także ze środowiskami akademickimi nie są traktowani zbyt poważnie. Dlaczego?” Ano dlatego, że „mówią o rzeczach, które są bardzo trudne do zmierzenia, w często w ogóle pomiarom się wymykają. Jak to możliwe? Przecież wszystko można zmierzyć, prawda?
Ano – nie. Jeśli ktokolwiek miał do czynienia z naukami technicznymi odrobinę więcej niż tylko na zajęciach technicznych, to zapewne wie, że duża część nauki powstawała i wciąż powstaje w oparciu o doświadczenia. I często dopiero na bazie doświadczeń buduje się teorię, która mogłaby wyjaśnić dany wynik. I w audio mamy do czynienia właśnie z czymś takim – badanie sprzętu audio polega na słuchaniu muzyki i zwracaniu uwagi na to, jak dane urządzenie czy komponent zmieniają dźwięk. Bo to, że zmienia go wszystko – wiadomo. To znaczy wiadomo każdemu, kto poświęcił trochę czasu na samodzielne ‘odsłuchy’ („Przede wszystkim prawdziwy audiofil nie słucha. On odsłuchuje.” – patrz wyżej). ‘Odsłuchy’ to czas poświęcony na badanie wpływu sprzętu na dźwięk.
Kolizja między podejściem tzw. „obiektywistów”, czyli ludźmi „pro” i akademików, oraz „subiektywistów”, czyli audiofilów polega na podstawowej rozbieżności: ci pierwsi uważają, że wszystko da się zmierzyć i na podstawie pomiarów wyjaśnić i przewidzieć, a ci drudzy uważają, że technika pomiarowa nie nadąża za tym, co da się zauważyć w toku tzw. „badania przez ogląd”, tj. najstarszej techniki badawczej.
Określenia ‘obiektywny’ i ‘subiektywny’ są przy tym przydzielone zupełnie arbitralnie i to przez ludzi z pierwszej grupy, którym nie mieści się w głowie, że jest coś, czego nie potrafią sensownie wytłumaczyć stosując znane sobie narzędzia i przyswojoną przez siebie wiedzę. To nic, że to słychać – jeśli się nie da zmierzyć, to nie istnieje.
Powiedziałbym raczej, że cała nauka jest z gruntu subiektywna, że zmienia się i ewoluuje, wraz z gromadzeniem danych i ich zrozumieniem. Nawet pomiary są subiektywne, bo ktoś musi je zinterpretować – a każda ingerencja czynnika ludzkiego, jeśliby się trzymać języka pierwszej grupy, „zanieczyszcza” wynik subiektywizmem.
Dużym problemem są też metody badawcze dopuszczalne przez obydwie grupy, nawet w ramach tzw. ‘odsłuchów’. Otóż świat pro także zna tego typu doświadczenia. Nazywają się one porównaniem. Najczęściej typu AB, ze znanymi elementami A i B, ale także w tzw. podwójnym ślepym teście ABX, gdzie znamy A i B, ale nie wiemy, który z nich to X. Tak badają dźwięk członkowie AES (Audio Engineering Society), organizacja skupiająca profesorów akademickich, wykładowców, realizatorów, producentów pro itp. Problem w tym, że z tych badań wynika np., że dźwięk z płyty CD jest identyczny z dźwiękiem pliku mp3. Proszę kiedyś poprosić o taką prezentację w normalnym odsłuchu, tj. po prostu puszczając dłuższe kawałki utworu, a zobaczą państwo, że ta metoda jest w przypadku muzyki nieskuteczna, nie sprawdza się – wymaga bowiem grania bardzo krótkich sampli muzycznych. A muzyka, to wydarzenie w czasie. Zresztą w ramach AES tego typu wstydliwych wpadek jest więcej. O wadliwości testów ABX wypowiadali się zresztą także sami inżynierowie i muzycy, żeby przypomnieć Johna Atkinsona, redaktora naczelnego magazynu „Stereophile”. Warto zapoznać się z jego podstawowym tekstem na ten temat pt. The Blind, the Double Blind, and the Not-So Blind (“Stereophile”, August 1994), do poczytania TUTAJ. A mówi to człowiek wykonujący do pisma pomiary, znający się na nich jak mało kto. (Bardziej zainteresowanych zachęcam też do przeczytania artykułu The Highs & Lows of Double-Blind Testing TUTAJ.)
|
Jakby jednak nie było, pomiary nie oddają nawet części złożoności zjawiska, jakim jest muzyka. Audiofilizm często pomagał w lepszym jej rozumieniu, żeby przypomnieć casus „jittera”, tj. zniekształcenia cyfrowego, na istnienie którego w branży audio wskazywało się od dawna, a którego wadze zaprzeczali wszyscy producenci i ludzie związani z teorią i inżynierią. Być może dlatego pierwszy komercyjny miernik jittera stworzył redaktor audio, teraz redaktor naczelny magazynu „Hi-F News & Record Review”, Paul Miller. W tej chwili pomiary jittera są jednymi z podstawowych pomiarów w każdym sensownym labie. A najpierw został „wysłuchany” i dopiero potem „zrozumiany”. Takich przypadków jest więcej.
I dotyczą nawet, tak przez wielu wyśmiewanego zagadnienia, jakim są kable połączeniowe (sieciowe też są kablami połączeniowymi): „Co nie przeszkadza zwolennikom drogich kabli dowodzić swoich racji na podstawie własnych wrażeń.” Choć przez lata nie rozumiano, jak to możliwe, żeby wpływały one na dźwięk, pierwsze kroki na polu teoretycznego zrozumienia podstaw tego fenomenu już są – proszę spojrzeć chociażby na materiały prezentowane przez firmę VerexAQ, prowadzącą szeroko zakrojony projekt badawczy wraz z firmą Nordost; Knowledge Alliance Briefing. Choć to dopiero pierwsza jaskółka, to pokazuje, że jest w tym coś więcej niż bredzenie oczadziałych audiofilów…
Trzeba w tym miejscu odróżnić dwa rodzaje „negujących” sens audiofilizmu – w przypadku jednej z grup zarzuty wynikają z niewiedzy. I to normalne jeśli czegoś nie wiemy, nie rozumiemy, to trudno nam przyjąć, że jest w tym coś więcej niż się nam wydaje. To bezpieczna grupa ludzi, bo potencjalnie otwarta na zmianę postrzegania. Druga grupa to ignoranci. To grupa groźna, bo z jednej strony „niewiedząca”, tj. nie mająca pojęcia o czym mówi, z drugiej strony z góry zakładająca, że niczego nauczyć się nie chce. ‘Ignorować’ opisywane jest w ten sposób: „celowo i świadomie nie brać pod uwagę; lekceważyć” (Słownik wyrazów obcych, dz. cyt.). Z ignorantami, a audiofile najczęściej mają z nimi do czynienia, nie ma wspólnej płaszczyzny porozumienia – z góry wiedzą, co powiedzą (taki mały rym). Jedyna nadzieja w niewiedzy, bo niewiedza daje nadzieję na naukę, na do-wiedzenie się.
Audiofile mają swoje czasopisma
Właśnie – magazyny. Jak każda branża, a tym audio i audiofilizm jest, ma swoje pisma. To niemal wyłącznie miesięczniki. Najstarszym, wciąż aktywnym jest wspomniany „Hi-Fi News & Record Review”, ukazujący się od czerwca 1956 roku. Równie ważne są amerykańskie magazyny „Stereophile”, ukazujący się od października 1962 roku oraz „The Absolute Sound”, ukazujący się od 1973 roku. W Japonii najważniejszym pismem jest „Stereo Sound”, obchodzący w zeszłym roku swoje 45. urodziny. Historia tych pism dobrze obrazuje zmianę postrzegania audio w samym jądrze branży. Dla lepszego zrozumienia rewolucji „subiektywistów” polecam lekturę świetnej książki Sound Bites. 50 years of Hi-Fi News Kena Kesslera i Steve’a Harrisa (Londyn 2005).
Początkowo audio rozumiane było jako połączenie wiedzy praktycznej i wiedzy teoretycznej, tj. równie mocno wierzono w to, co było „wiadomo” na dany temat, jak i w to, co słyszano. Wszystko zmieniło się we pod koniec lat 60. Paul Messenger, naczelny magazynu „HIFICRITIC” (zresztą kwartalnika); mówi o tym czasie tak:
„To był prawdziwie przełomowy okres. Przed połową lat 70. brytyjskie, wiodące firmy hi-fi wychodziły z założenia, że ani gramofony, ani wzmacniacze nie mogą mieć znaczącego wpływu na jakość dźwięku całego systemu. Pomiary to potwierdzały i wierzono święcie, że jedynie kolumny są w stanie wnieść znaczącą różnicę.
Był to punkt widzenia, który nowe firmy – a także dziennikarze, w tym i ja – całkowicie odrzuciliśmy. Co więcej – właśnie w tym czasie pojawił się przeciwstawny koncept, najmocniej propagowany przez Linna i Naima, że najważniejsze w systemie jest źródło [jak gramofon – przyp. red.], potem wzmacniacz, a kolumny zrobią generalnie to, czego się od nich będzie wymagało. Była to niezwykle przekonywająca teoria, tym bardziej, że popierały je robiące wrażenie pokazy. A reszta, jak to mówią, jest historią. Historią, odkrywającego się na nowo, brytyjskiego hi-fi.” (patrz wywiad z Martinem Collomsem w tym wydaniu „High Fidelity”).
Chodzi o to, że z inwazją urządzeń z japońskich koncernów zmieniło się podejście redaktorów audio – przez długi czas magazyn „Hi-F News & Record Review” testował urządzenia w ten sposób, że przedstawiał ich budowę i pomiary. O dźwięku nie było ani słowa. Wychodzono bowiem z założenia, że jeśli czegoś nie nada się zmierzyć, albo jeśli urządzenia mierzą podobnie, to muszą identycznie brzmieć. Czas pokazał, że to była błędna droga, która doprowadziła świat audiofilski niemal do wymarcia. I niemal pozwoliła zatriumfować słabo grającym, ale świetnie mierzącym urządzeniom. Niech to będzie ostrzeżenie dla tych wszystkich, którzy nie mogąc czegoś zrozumieć, uważają, że tego czegoś nie ma. Albo, że to magia. A zresztą – magia, to nauka, której jeszcze nie rozumiemy…
Audiofil – na styku sztuki i nauki
W pismach audio prezentowane są testy urządzeń, ich opisy, wywiady, nowości, reportaże z wystaw i spotkań. Magazyny te posługują się językiem, który „bywa zbliżony do tego, jakim operuje się w świecie miłośników szlachetnych trunków. Wyrafinowany, skomplikowany i przenośny.” Problem w tym, że to język hermetyczny, którego trzeba się nauczyć, żeby zrozumieć, o czym mowa, żeby udało się zrozumieć piszącego. Wielu ludzi z zewnątrz podnosi to jako zarzut. Zapominając, że każda branża wykształciła swój własny język branżowy, gwarę branżową, trudno zrozumiałą dla ludzi „spoza”. Audio nie jest tu żadnym wyjątkiem. Tym bardziej, że duża część określeń została zapożyczona z języka sztuki, opisującego malarstwo, muzykę, rzeźbę. Jest więc w jakiś sposób zakotwiczona w systemie językowym, w przestrzeni kultury.
Nie da się bowiem pisać o dźwięku nie używając przenośni, porównań, nie „odmalowując” przed czytelnikiem swego rodzaju „świata”. To trochę, jak z poezją, próbującą wyrazić niewyrażalne. Język stosowany w pismach audio, a przez to w całym dyskursie z audio związanym, oddaje skomplikowaną naturę dźwięku – jeśliby to było proste, to – zaręczam – język też byłby odpowiednio prostszy.
I od tego się nie ucieknie. Żeby się wgryźć w testy trzeba ich wcześniej sporo przeczytać, nawet nie rozumiejąc lub rozumiejąc co drugie słowo. Wraz z praktyką, tj. samodzielnymi odsłuchami, bywaniem na wystawach audio, na pokazach systemów, ostatnio organizowanych zaskakująco często, przyswoimy wystarczająco dużo określeń, zrozumiemy większość wyrażeń i na tej podstawie zaczniemy tworzyć własne. Na tym to polega – i w audio, i w każdej innej dziedzinie sztuki, a także nauki.
Bo audiofilizm lokuje się na styku nauki i sztuki. Audio zajmuje się wyrafinowanymi przyrządami służącymi do reprodukcji muzyki. A to zawsze oznacza połączenie rzemiosła i czegoś więcej, czegoś poza. Być może dlatego to dziedzina tak trudno falsyfikowalna, trudna do weryfikacji. Wymaga doświadczenia i osłuchania, osłuchania i doświadczenia. Każe wciąż i wciąż na nowo doświadczać muzyki granej na żywo, porównywanej potem do odtwarzanej na swoim sprzęcie. Zmusza do nieustannej nauki – nie wyobrażam sobie audiofila, który nie czytałby prasy branżowej, najlepiej z kilku krajów, który nie eksperymentowałby ze swoim systemem audio. Bo na tym to polega – bycie audiofilem to ciągły eksperyment, nieustający i nigdy się nie kończący.
A to, niestety kosztuje.
Kosztowne hobby
„W dążeniu do perfekcyjnego dźwięku nie ma bowiem górnej granicy – można skomponować zestaw za setki tysięcy złotych, ale gdyby ktoś zdecydował, że chce dać więcej, i poprosił o system audio na specjalne zamówienie, na pewno znalazłby się ktoś, kto by pracę wykonał za więcej, używając zamiast zwykłych materiałów technologii kosmicznej” – to znowu Bartek Chaciński, który tym razem mówi o czymś, czego najwyraźniej nie rozumie.
Produkty audio najwyższej klasy są najczęściej dość proste w budowie, ale są produkowane ręcznie na zamówienie. Dlatego tyle kosztują. Są kumulacją wieloletniej wiedzy – dlatego tyle kosztują. Do ich wytworzenia wykorzystuje się najczęściej stare i bardzo stare elementy, które są kosmicznie drogie. Albo nowe, bardzo tradycyjne w pomyśle, ale niezwykle kosztowne w wykonaniu, bo najczęściej produkowane w krótkich seriach, z kosztownych materiałów. No i tego typu produkty są jednostkowe – proszę rzucić okiem na system wykonany przez krakowską firmę Ancient Audio dla Johna Tu, właściciela firmy Kingston Technology TUTAJ.
Jest jednak tak, że ceny w audio wywołują u nowicjuszy szok. Tym bardziej, że przywoływane w tym kontekście nazwy niemal nikomu nic nie mówią. Dlaczego? Nie jestem pierwszym, który tego typu zdziwienia nie rozumie. Jak pisze Ken Kessler, redaktor „Hi-Fi News & Record Review” (wywiad z Kenem w HF już wkrótce) „patrzymy na świat przez pryzmat audiofilizmu i dlatego znamy te nazwy z tym samym poziomem zrozumienia, co fetyszyści zakochani w swoich walizkach, terkoczący o Swaine Adeney Brigg czy Tusting. Co? Że nigdy tych nazw nie słyszeliście? Cóż, to dlatego, że nie jesteście fetyszystami bagaży. […] Jak powie wam każdy czarodziej marketingu w garniturze od Cornelianiego i w butach Berlutiego, to po prostu kwestia postrzegania. […] A dlaczego nikt nie oburza się na testy prasowe niebywale drogich samochodów, na które znakomitej większości nigdy nie będzie stać? Ano dlatego, że czytelnicy chcą o nich się dowiedzieć. A przede wszystkim do nich aspirują”. Amen. (Cytat z kolumny Kena Kesslera Off The Leash!, „Hi-Fi News & Record Review”, February 2012, Vol 57, No.02, s. 138.)
Wojciech Pacuła
Magik, oszust, diabeł wcielony, audiofil
|