pl | en

FELIETON

Niezmienni. Rozwój artystów a powody jego braku

Od Metalliki po Depeche Mode: gwiazdy światowego formatu nagrywają nowe albumy, a te, chociaż brzmi to nieintuicyjnie, stają się coraz bardziej miałkie.

O swoich doświadczeniach z płytami gigantów rockowych opowiada BARTOSZ PACUŁA.

KRAKÓW ⸜ Polska


FELIETON

tekst BARTOSZ PACUŁA
zdjęcia Bartosz Pacuła, „High Fidelity”


No 233

1 września 2023

NUMERZE „TYGODNIKA POWSZECHNEGO” z 6 sierpnia bieżącego roku Tomasz Stawiszyński – filozof, pisarz, autor cytowanej niegdyś na łamach „High Fidelity” książki Reguły na czas chaosu – stwierdza w felietonie pod tytułem Niezmienność:

Nie po raz pierwszy na łamach «Tygodnika» do ich (Depeche Mode – dop. BP) twórczości się odnoszę, ale też – przyznacie – są po temu powody. Już sam fakt, że mowa o grupie […], która od ponad czterech dekad nagrywa wybitne albumy i koncertuje, stanowi fenomen godny uwagi. ⸜ TOMASZ STAWISZYŃSKI, Niezmienność, „Tygodnik Powszechny” nr 32, 06.08.2023, s. 33.

Chociaż zazwyczaj teksty Stawiszyńskiego lubię, akurat te słowa setnie mnie ubawiły. Powiem więcej: dawno nie czytałem stwierdzenia tak dalekiego od prawdy. Depeche Mode – to fakt – ma na swoim koncie kilka albumów, które można by określić mianem wybitnych. Szczególnie płodne w arcydzieła muzyki rockowej były dla DM lata 1986-1990; w tym czasie Brytyjczycy wydali gęste od mrocznego klimatu Black Celebration, moje ukochane Music for the Masses oraz Violator, po brzegi wypakowany hitami pokroju Personal Jesus czy Policy of Truth. Ostatni z tych krążków, Violator właśnie, ujrzał światło dzienne 33 lata temu. Czyli – dawno.

Krótka historia czasu

ZAJMIJMY SIĘ NA CHWILĘ chronologią. Debiutancka płyta Depeche Mode, Speak & Spell, ukazała się w roku 1981. W ciągu dekady formacja z Basildon opublikowała (licząc debiut) siedem albumów, w tym trzy wymienione powyżej, stanowiące kamień węgielny ich późniejszej popularności. W czasie kolejnych 33 lat dyskografię zespołu zasiliło osiem następnych płyt, z których tylko jedną – wydaną w 1997 roku, a więc jeszcze w XX wieku, Ultrę– można uznać za dzieło wysokiej próby. Co z resztą? Niektóre, jak Exciter czy Sounds of the Universe, trudno określić mianem udanych, ale przynajmniej przyniosły ze sobą kilka chwytliwych singli, na przykład umieszczony na drugiej z nich Wrong. Inne okazały się przykrym rozczarowaniem. Mam tu na myśli przede wszystkim Spirit; gorsza od muzyki była chyba tylko jego okładka.

Oczywiście można mieć różne opinie na temat jakości dzieł DM, szczególnie tych wydanych w obecnym stuleciu, jednemu nikt nie powinien jednak zaprzeczyć: najbardziej twórcze, kreatywne i ekscytujące dokonania brytyjskiej formacji trwały relatywnie krótko. Jeżeli i Ultrę określimy mianem fantastycznej, to i tak okazuje się, że przez ponad połowę kariery Depeche Mode nagrywali i wydawali rzeczy wtórne, niemające nic wspólnego z żywymi emocjami, które potrafiły wzbudzić ich najlepsze dzieła. Na pewno nie można więc zgodzić się ze stwierdzeniem, że zespół „od ponad czterech dekad nagrywa wybitne albumy”.

Brzmi to być może zaskakująco, ale taka krzywa „rozwoju” kariery nie jest niczym wyjątkowym w świecie muzyki głównego nurtu. To niemalże aksjomat. Spójrzmy na inny kultowy zespół, który wydał w tym roku nowy krążek – Metallikę. Debiut (na którym – podług internetowych memów – Metallika się skończyła) formacji ujrzał światło dzienne w 1983 roku. Osiem lat i cztery albumy później zespół znajdował się na szczycie. W tym czasie do ich dorobku trafiły największe szlagiery, które zrewolucjonizowały gatunek, dotarły do słuchaczy na całym świecie i umożliwiły wypełnianie całych stadionów rozemocjonowaną publiką. A potem? Historia niemalże identyczna do tej „depeszowskiej”. Każdy następny tytuł można uznać za spore rozczarowanie, niektóre – tutaj na myśl w pierwszej kolejności przychodzi nagrany wspólnie z Lou Reedem Lulu – były groteskowo złe.

Miłośnicy Slayera! Czy Repentless wzbudza w Was te same emocje, co Reign in Blood? Wielbiciele Jethro Tull! Czy RökFlöte to ta sama półka co Thick as a Brick? Pasjonaci Paula McCartneya! Czy kompozycje z Egypt Station mogą równać się jego utworom z czasów Beatlesów? Entuzjaści Iron Maiden! Wracacie częściej do Seventh Son of a Seventh Son czy Senjutsu? Lista zespołów, które podążały tą samą drogą właściwie się nie kończy – a więc wymieniać ich wszystkich nie ma jak i po co. Najlepiej będzie, jeśli każdy fan zrobi w swojej głowie „rachunek sumienia”.

Żeby w jakiś sposób nawiązać do „polskiego numeru”, jakim od wielu lat jest wrześniowe wydanie „High Fidelity”, chciałbym zwrócić jeszcze uwagę na rodzime formacje muzyczne. I tu sytuacja wygląda bliźniaczo podobnie. Spójrzmy na Perfect. W ciągu paru lat zespół wydał dwa fenomenalne dzieła studyjne: Perfect oraz UNU z – odpowiednio – 1981 i 1982 roku, dokładając do tego zjawiskowy Live. I to by było na tyle. Chociaż grupa pozostawała aktywna do 2021 roku, a jej dyskografia spuchła od kolejnych krążków, w ostatecznym rozrachunku nie nagrała nic – ani w kontekście albumu, ani singla – co nawiązywałoby poziomem do rzeczywiście wybitnej pierwszej połowy lat 80.

Również najlepszy, w mojej opinii, rockowy zespół, którego wydała nadwiślańska ziemia – Budka Suflera – poszedł dokładnie tą samą drogą. Przez pierwszych kilka lat wszystko, przy czym pracowali Lipko, Cugowski i reszta można uznać za dzieła wysokiej próby; Cień wielkiej góry to krążek wybitny, ścisła czołówka nie tylko polskiego, ale światowego rocka o artystycznych ambicjach. Lata 80., 90. i dwutysięczne były już znacznie słabsze pod względem finezji, piękna i wyrafinowania. Ostała się tylko komercja.

Koncert prawdę ci powie

Z BĘDĄCEGO PRZYCZYNKIEM do napisania niniejszego tekstu artykułu Tomasza Stawiszyńskiego (swoją drogą: nic do niego nie mam; zawsze, gdy kupuję nowy numer „Tygodnika”, jego artykuły czytam w pierwszym rzucie!) jeszcze jedno przykuło moją uwagę:

[…] na warszawski koncert Depeche Mode wybieram się jako oddany fan, który to wszystko zna na pamięć, który tego wszystkiego słuchał tysiące, ba, setki tysięcy razy. Ale który jednocześnie wie, że także i tym razem World in My Eyes (i nie tylko) zachwyci go z dokładnie tą samą nieprawdopodobną intensywnością, jak 33 lata temu.
⸜ TOMASZ STAWISZYŃSKI, dz. cyt.

Mamy tutaj obraz typowego fana, który deklaruje przywiązanie do wszystkich dzieł zespołu, jednak, gdy przychodzi co do czego, na koncercie czeka przede wszystkim na stare piosenki; World in My Eyes to przecież przebój z 1990 roku. W mojej opinii to właśnie koncerty – oczekiwania fanów, setlisty przygotowane przez zespół i tak dalej – stanowią najlepszy dowód na miałkość najnowszych dokonań znanych zespołów. Podobnie jak ma to miejsce w wypadku zazwyczaj nieodwracalnego spadku jakości nagrywanych płyt, tak samo w wypadku doboru listy utworów wykonywanych na żywo możemy mówić o dającej się zauważyć i opisać regule.

⸜ Koncert Depeche Mode w krakowskiej Tauron Arenie, 4 sierpnia 2023

Sprawa jest prosta. Wyruszając w globalne tournée promujące nowy album (obecnie stanowiący zaledwie pretekst do zorganizowania owego objazdu), gwiazdy zmuszone są grać utwory właśnie z niego. Metallica zaserwuje więc kilka kompozycji z 72 Seasons, Judas Priest ograją materiał z Firepower, a Depeche Mode w pocie czoła będzie przekonywało publikę, że bez piosenek z Memento Mori się nie obejdzie. Na setliście nie może zabraknąć przy tym największych przebojów, prawdziwego powodu, dla którego fani wydają coraz to większe kwoty na wejściówki. Pomiędzy tymi dwoma momentami w karierze (stare, znane i lubiane oraz najświeższe, reklamowane) najczęściej nie ma nic. Nawet jeśli podczas trasy promującej poprzedni krążek zespół w wywiadach, reklamach i spotach deklarował, że najnowsze wówczas kompozycje na stale zagoszczą w repertuarze granym na żywo, tak się zazwyczaj nie dzieje.

Po raz pierwszy zwróciłem na to uwagę w 2018 roku przy okazji premiery wspominanego powyżej Firepower Judas Priest. Bardzo lubię tę ekipę, miałem okazję być na dwóch koncertach Halforda i spółki. Po raz pierwszy widziałem ich w łódzkiej Atlas Arenie w 2015 roku; Brytyjczycy ogrywali wtedy materiał z krążka Redeemer of Souls, którego nie mogli się wystarczająco nachwalić. W wywiadzie udzielonym magazynowi „Loudwire” w przeddzień oficjalnej premiery Redeemer…Rob Halford mówił:

Chcieliśmy wypuścić krążek, który uosabia wszystko, co kochasz jako fan Priestów i wszystko, co kochasz w klasycznym metalu. Skupiliśmy się także na aspekcie bezpardonowości: bądźmy bezpardonowi, nie cofajmy się ani krok do tyłu. Więc wszystko – od grzmiącego Dragonauta do przypominającego okrzyk bojowy Battle Cry, na wyciszającej piosence Beginning of the End – jest non stop właśnie takie. Myślę, że wysyła to mocny sygnał o tym, że Priest powrócili.

Judas Priest’s Rob Halford Talks ‘Redeemer of Souls,’ ‘The Simpsons’ + Tour Plans, → LOUDWIRE.com, dostęp: 14.08.2023.

Szybki rzut oka na portal Setlist.fm potwierdza, że w trakcie występu w Łodzi sięgnęli po trzy utwory z tego krążka: tytułowy, Dragonaut oraz Halls of Valhalla. Dokładnie tyle samo miejsca dostały szlagiery z dwóch innych – o wiele lepszych – albumów: British Steel oraz Screaming for Vengeance. Trzy lata później pojechałem na koncert Priestów, tym razem do katowickiego Spodka. Zespół promował świeży wówczas krążek Firepower. Zgodnie z przewidywaniami, usłyszałem kilka nowych kawałków, ale po numerach z Redeemer of Souls nie został nawet ślad.

Podobny los spotkał najnowsze krążki Depeche Mode. Podczas The Delta Machine Tour muzycy promowali wydaną w 2013 roku płytę Delta Machine. Od tego czasu słuch po niej zaginął, próżno szukać jakichkolwiek utworów z niej na przykład podczas trasy promującej Memento Mori. Nie usłyszymy na niej także nic ze Spirit, obecnie przedostatniego studyjnego dzieła DM. Wśród wielkich przebojów i świeżego materiału ewidentnie brakuje miejsca dla innych kompozycji.

⸜ Jednym z bardziej wzruszających momentów podczas koncertu Depeche Mode w krakowskiej Tauron Arenie było upamiętnienie zmarłego Dave’a Fletchera.

To, co tu opisuję nie jest kosmicznym prawem. Czasami syty sławą i pieniędzmi zespół jest w stanie wypuścić singiel, który na stale zagości na koncertowych listach. Dla Judas Priest byłby to na przykład Painkiller z płyty o tym samym tytule, dla Depeche Mode A Pain That I'm Used To z Playing the Angel. To niestety pojedyncze przypadki. Jako całość, nowe albumy zazwyczaj przepadają w czeluściach zapomnienia natychmiast po ostatnim koncercie je promującym.

Pułapka sławy

W tekście Pory roku w otchłani Maciej Bobula zajął się, chociaż z nieco węższej perspektywy, tym samym problemem, który właśnie roztrząsam. Artykuł został zainspirowany premierą 72 Seasons, ostatniego „studyjniaka” Metalliki. Autor trafnie ocenił stan rzeczy i – co ważne – jego przyczyny. Cytat dłuższy, ale warty przytoczenia:

I tak przez kolejne dwadzieścia lat skazani jesteśmy na płyty długie, nudne i przewidywalne. Trochę lepsze (Hardwired... to Self-Destruct) bądź ciut gorsze (Death Magnetic), dramatycznie źle wyprodukowane (St. Anger, Death Magnetic), przede wszystkim zaś zupełnie zbędne. Albumy odcinające kupony od dawnej świetności, tak już zresztą zamierzchłej, że coraz mniej liczni byli jej świadkami w czasie rzeczywistym. […] Innowacyjność albo choć zręczne odtworzenie dawnego wzorca prawdopodobnie nigdy nie stanie się już udziałem Metalliki. Co z tego, skoro wciąż można wycisnąć z fanów trochę kaski, wypełniając koncerty materiałem z pierwszych pięciu płyt. […]

Nietrudno wywnioskować, że jedną z głównych rzeczy, która niezmiernie mierzi mnie w obecnej Metallice, jest jej merkantylizm. Artystycznie ten zespół nie ma już nic do powiedzenia, ale pompuje balon zysków różnymi szemranymi przedsięwzięciami: a to wydadzą drugą koncertową płytę symfoniczną, a to zrobią zajebiście ekskluzywne wydanie płyty w trumnie z masą niepotrzebnych pierdół, a to za kilkanaście tysięcy pozwolą fanowi zobaczyć swoją objazdową wystawę i uścisnąć sobie dłoń.

⸜ MACIEJ BOBULA, Pory roku otchłani, → www.DWUTYGODNIK.com, dostęp: 13.08.2023.

Dla kreatywności i podtrzymania artystycznej pasji nie ma nic groźniejszego, niż wielkie pieniądze. Nie idzie tutaj o pozbawianie artystów dochodów w imię pokrętnej logiki. Ich powołanie jest ciężkie, praca trudna, znój nieznośny. Często zasługują oni na sumy znacznie większe od tych, którymi dysponują. W wypadku globalnych sław napływ mamony jest jednak równoznaczny z wyrokiem, to niemalże pakt z diabłem. W warunkach, w których dolary stają się ważniejsze od artystycznego kunsztu, a zespół coraz bardziej przypomina przedsiębiorstwo, w którym muzyka jest ledwie jednym z wielu towarów, które można zmonetyzować, nie może powstać dzieło wysokiej próby. Muzycy stają się zależni od luksusowego życia, płacąc za to niezależnością artystyczną.

⸜ Debiut i koncert zespołu Perfect z 1982 roku (wydany w 1983).

Zmiana, ewolucja, rozwój artystyczny i duchowy stają się wtedy realnym zagrożeniem statusu quo. Przedzierzgnięty w firmę zespół chce zarabiać coraz to większe kwoty, do czego zachęcani (przymuszani?) są także przez stojące za nim jeszcze większe przedsiębiorstwa: korporacje muzyczne, koncertowe, spedycyjne i inne. Wiele za uszami mają także fani; im większy wpływ na ich życie miała topowa twórczość formacji, tym mniej chętnie godzą się na wszelkie odstępstwa od „normy”. Chcą, by ich herosi grali zawsze to samo i tak samo – i tylko za to są w stanie wyłożyć konkretną gotówkę. Tak wygląda miłość, która petryfikuje i – ostatecznie – zabija.

(Swoją drogą, to dlatego muzykom mniej znanym, choć również i nad nimi wisi widmo stagnacji, łatwiej poczuć wewnętrzną wolność, przynajmniej w kontekście pracy twórczej. Prościej jest podjąć ryzyko, mając mniej do stracenia).

Warto zaznaczyć, że przemiana pojedynczych osób w wielkie instytucje staje się normą nie tylko w światku muzycznym. W ostatnich latach obserwujemy to i w innych dziedzinach, między innymi w pozornie odległej od twórczości artystycznej piłce nożnej. Wielkie osobistości współczesnego futbolu – Leo Messi, Cristiano Ronaldo, Robert Lewandowski czy Kylian Mbappé – dopiero w drugiej kolejności są piłkarzami. Wiodącą rolę odgrywają pieniądze, wokół których zaczyna orbitować coraz więcej ludzi niemających nic wspólnego z meczami i towarzyszącymi im emocjami. Szczególnie wyraźnie widać to na przykładzie ostatniego z wymienionych przeze mnie graczy. Jak przekonująco wyjaśnił to Dominik Szarek, dziennikarz prowadzący popularny youtube’owy kanał Futbolove, podejmowane przez Mbappé decyzje należy tłumaczyć wzrostem znaczenia biznesowego wymiaru jego działalności:

Mbappé jest też chyba pierwszym – albo najbardziej wyrazistym – przykładem tego, jak zawód piłkarza zmienia się w prawdziwe przedsiębiorstwo, gdzie kariera prowadzona jest nie z naciskiem na sprawy stricte sportowe, a jak w dobrze prosperującej firmie na kwestie biznesowe”. ⸜ DOMINIK SZAREK, Dlaczego Mbappe nie może iść do Arabii?, → www.YOUTUBE.com, dostęp: 13.08.2023.

Być może, biorąc pod uwagę wszystko, co napisałem powyżej, właśnie dlatego ostatnie porządne dokonania panów z Metalliki mają więcej wspólnego nie z jej własną twórczością, a z utworami innych, ukochanych przez nich artystów. Fantastycznie wyszedł im na przykład kawałek Ronnie Rising Medley – stanowiący hołd dla Ronniego Jamesa Dio medley, składający się z czterech utworów: A Light In The Black, Tarot Woman, Stargazer i Kill The King. Czuć w tej piosence radość, luz, energię, bezkompromisowość i wzruszającą naiwność. Na moment dyrektorzy zarządzający przedsiębiorstwem Metallica Inc. powrócili do bycia chłopakami, dla których liczy się muzyka, dobra zabawa i przyjaciele.

Co na to Jon?

Wszyscy dobrzy poeci epiccy nie dzięki sztuce, lecz w boskim natchnieniu komponują wszystkie te piękne poematy, dlatego że są ogarnięci boskim szałem, i podobnie też dobrzy poeci liryczni. Jak uczestnicy orgii korybantów, którzy zatracają się w ekstatycznym tańcu, tak samo poeci liryczni tworzą piękne pieśni pod wpływem natchnienia. Krzyczą rytmicznie, wpadają w trans, jak nawiedzone bachantki, które straciwszy głowę, czerpią z rzek nie wodę, lecz miód i mleko, ale nienatchnione nie potrafiłyby zaczerpnąć niczego. Dusza poetów lirycznych faktycznie działa tak, jak opowiadają oni sami. Wszakże mówią nam poeci, że zbierają pieśni nad miodopłynnymi źródełkami Muz w jakiś ogrodach i wąwozach, i stamtąd właśnie przynoszą je do nas jak pszczółki, i tak samo jak one fruwają. I mówią prawdę”.

⸜ PLATON, Jon. Przełożyła i komentarzem opatrzyła Ewa Osek, Warszawa 2021, s. 105-107.

To słowa Sokratesa. Bodaj najwybitniejszy grecki filozof miał je wypowiedzieć do Jona z Efezu, rapsoda, a więc artysty występującego „solo na periodycznie organizowanych konkursach muzycznych, między innymi na festiwalu Asklepiosa w Epidauros i festiwalu panatenajskim w Atenach, a także przy okazji innych świąt i ofiar”, jak w Komentarzu do Jona pisze Ewa Osek. Według Platona – tu znowu podpieram się wiedzą zaczerpniętą z Komentarza – rapsod był „recytatorem Iliady i Odysei lub wybranych utworów Hezjoda”. Byli więc rapsodzi muzykami-artystami, którzy musieli świetnie prezentować się przed publiką; nie tworzyli nic nowego, sięgali po klasyczne teksty, cieszące się uznaniem w społeczeństwie greckim i przedstawiali je ludziom.

⸜ Pierwsza płyta King Crimson „ustawiła” odbiór tej grupy na całe dziesięciolecia.

Stosunek społeczny do nich był ambiwalentny. Cieszyli się powodzeniem, korzystali z uroków sławy, ale przez niektórych uważani byli za – nie da się tego przekazać delikatniej – idiotów. „Być rapsodem to pleść głupstwa lub klepać bez zrozumienia” – napisał anonimowy autor scholiów do Jona, streszczając w jednym zdaniu pogardę, jaką dla przedstawicieli tej profesji żywiła część myślicieli. Sokrates w tym krótkim dialogu, jakim jest Jon, dochodzi do wniosku, że rapsod (na nasze potrzeby: artysta) nie jest człowiekiem uzdolnionym, nie zna się na rzeczach, które tak pięknie deklamuje, jego talent nie jest związany ze zdolnością rozumowania. To osoba natchniona „boską mocą”, ogarnięta „boskim szałem”.

Być może do tego wszystko się sprowadza. Fakt, że ktoś jest fenomenalnym muzykiem nie musi oznaczać, że jest mądry, inteligentny czy uduchowiony. Często, zbyt często, artyści nie dorastają ani do naszych wyobrażeń o nich, ani do własnych wyobrażeń o sobie. Niektórzy są wprost głupi, inni zapominają, że sukces i sława nie są równe omnipotencji. Zstępujący na artystów „boski szał” jest od nich zupełnie niezależny; skoro nie oni są jego źródłem, ten może opuścić ich równie nagle, co się pojawić. W danym miejscu i czasie grupa kilku gniewnych młodych dorosłych może w obskurnej piwnicy napisać i nagrać piosenki, które zmienią świat popkultury, za kilka lat ci sami ludzie – w teorii bardziej doświadczeni, o większych umiejętnościach technicznych – nie będą w stanie sklecić dwóch dobrych riffów na krzyż. „Boska moc” zmieniła miejsce zamieszkania.

Sprawa dla Oppenheimera

PISZĄC TE SŁOWA, jestem świeżo (ledwie kilka godzin) po obejrzeniu Oppenheimera Christophera Nolana. To wielki film, być może najlepszy w dorobku reżysera, który przecież i bez niego ma się czym pochwalić. Tym, co zrobiło na mnie największe wrażenie jest jednak rozwój Nolana jako twórcy. Przy premierze filmu Tenet z 2021 roku miałem moment zwątpienia. Wydawało mi się, że reżyser zaczyna kręcić się w kółko, jakby nie mógł być w stanie wyjść poza siebie, stworzyć czegoś „nienolanowskiego”.

⸜ Dwie ostatnie, naprawdę dobre, płyty The Cure; niektórzy kończą na Disintegration, a od jej wydania minęło niemal trzydzieści pięć lat.

Tymczasem Oppenheimer jest w mojej opinii największym krokiem na przód, jaki Nolan wykonał przynajmniej od ostatnich 15 lat i premiery Mrocznego Rycerza. Fantastyczny scenariusz, wyborne prowadzenie całego stadka hollywoodzkich gwiazd, postawienie na efekty praktyczne kosztem miałkiego CGI, a przy tym sięgnięcie po ekscytujące rozwiązania pokroju filmującej w czerni i bieli kamery IMAX – to wszystko złożyło się na wyjątkowy obraz, być może (choć to za wcześnie, by ocenić) najlepszy film biograficzny w historii.

Dlaczego Oppenheimer tak pięknie się udał? Nolan podjął nie lada ryzyko. Nie próbował nakręcić kolejnej Incepcji czy Interstellar, a wymyślił swoją twórczość na nowo, czerpiąc z poprzednich doświadczeń, ale dorzucając coś świeżego. Efekt jest piorunujący.

Czasami trafią się artyści, którym udała się podobna sztuka. Niektórym nawet kilkukrotnie. Sztandarowym przykładem w muzyce jest King Crimson, formacja mająca za sobą tak wiele zmian, (r)ewolucji i frapujących skoków w bok, że chyba nawet najwięksi fani mają czasami problem, żeby się w tym porządnie rozeznać. Na tym jednak geniusz KC polega. Po nagraniu wybitnego debiutu In the Court of the Crimson King z powodzeniem mogliby nagrywać kolejne jego kopie, które – jestem pewien – do pewnego momentu trzymałyby wysoki poziom. Zamiast tego Crimsoni nieustannie wymyślali siebie na nowo. I robili to dobrze.

Przez wiele lat pułapce zastawianej przez pieniądze i strefę komfortu wymykała się Madonna. Lata 80. spędziła w roli królowej popu, sypiąc jak z rękawa hitami pokroju Material Girl, La Isla Bonita czy Like a Virgin. Pod koniec lat 90. wydała coś zupełnie innego: intymny, nieomal mistyczny w emocjach, krążek Ray of Light, który w niczym nie przypominał poprzedniej twórczości. W pierwszej dekadzie XXI wieku piosenkarka przeszła kolejną metamorfozę, kierując swoje korki w stronę muzyki tanecznej i elektroniki, efektem czego był – choć mniej udany, ale wciąż przyjemny – album Confessions on a Dance Floor.

Tego typu nazw i nazwisk znalazłoby się jeszcze kilka. Mamy nieustannie przeobrażających oblicze jazzu Herbiego Hancocka i Milesa Daviesa; jest Genesis – początkowo czempioni rocka progresywnego, później fabryka poprockowych hitów imienia Philla Collinsa; no i Beatlesi!, którzy w niecałą dekadę przebyli drogę od nagrywającego piosenki dla nastolatek boysbandu do kładących podwaliny pod klasycznego rocka arcymistrzów gatunku, wypluwających rok po roku sztandarowe dla lat 60. albumy. Podobna woltę – co prawda raz, ale w jakim stylu! – dokonał także francuski duet Daft Punk przy okazji premiery Random Access Memories. Z kultowego w pewnych kręgach, lecz wciąż niszowego zespołu, Francuzi przeobrazili się w wytwórców światowych hitów.

⸜ Madonna potrafiła utrzymać się na topie przez całe dziesięciolecia dzięki temu, że na każdej płycie wymyślała się na nowo.

Są to jednak – i należy to podkreślić z całą mocą – wyjątki. Umiejętność nieprzerwanego wyobrażania siebie na nowo zarezerwowana jest dla najlepszych z najlepszych. Pamiętajmy o tym, gdy będziemy czekać na kolejne dzieła naszych idoli. Szansa, że dorównają wielkim poprzednikom jest bliska zeru.

O AUTORZE

BARTOSZ PACUŁA jest antropologiem historii, członkiem Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego. 22 marca, nakładem krakowskiego wydawnictwa Znak Horyzont, ukazała się jego książka High-End. Dlaczego potrzebujemy doskonałości; więcej → TUTAJ. Od maja tego roku prowadzi autorski blog poświęcony fenomenowi high-endu; więcej → TUTAJ.