FELIETON
WOJNA ŻEŃSKO-MĘSKA,
„Jak mieszkać?” to pytanie, które zadaje sobie chyba każdy. Ale jak mieszkać i słuchać – to już pytanie do nielicznych. Okazuje się jednak, że zadawane było, odkąd ludzie zaczęli myśleć. |
asze geny wciąż ewoluują. Jednak zasadniczo niewiele się różnimy od naszego praprzodka. Zawsze kiedy czytam coś o prehistorii, wszystko wydaje się takie proste. W paleolicie dolnym, około 2,5-1 mln lat przed naszą erą, człowiek „pierwotny” homo habilis budował pierwsze (czytaj: pierwsze odkryte przez współczesną naukę) obozowiska i wytwarzał pierwsze narzędzia. Zbadane stanowiska archeologiczne wykazują w jego działaniu celowość i planowanie. Według niektórych badaczy dał on początek gatunkowi człowieka „myślącego”, czyli homo sapiens, który podobno „ostatecznie” wyewoluował około 190 tys. lat p.n.e. Inne, mniej „optymistyczne”, teorie (tj. mniej „klasyczne”) zakładają poligeniczność powstania naszego gatunku i fakt ten datują na około 100 tys. lat p.n.e. Potem jak „z bicza strzelił” przeleciał nam neolit. Tutaj już wszystko rysuje się o wiele „dokładniej”. Jakieś 10-8 tys. lat p.n.e. człowiek „nagle” zaczął zmieniać swoje nawyki. Zaczął prowadzić tryb życia bardziej osiadły, hodować zwierzęta, uprawiać rolę. Wynalazł żeglugę, dzięki której, tak jak dzisiaj dzięki samolotom błyskawicznie po całym globie roznoszą się wirusy, wtedy rozprzestrzeniały się myśli, kolejne wynalazki… i materiał genetyczny. Od tego momentu minęła już tylko „chwila”, jakieś cztery tysiące lat, i na całym globie można było podziwiać budowle megalityczne, gigantyczne grobowce budowane z wielodziesięciotonowych bloków skalnych. W ręku książka, na twarzy wypieki i już jesteśmy w czasach prawie „współczesnych”. Starożytny Egipt, starożytna Grecja, Cesarstwo Rzymskie – jakby to było przedwczoraj, a przecież to wciąż nawet nie nasza era!
Pięć tysięcy lat to jakieś 200-230 pokoleń wstecz. Te liczby również wydają się „suche”. Bo przecież nasi pradziadkowie, którzy żyli zaledwie sto lat temu, jawią nam się jako „przedpotopowi”, żyjąc bez telefonów, radia, telewizji i samochodów! Kwestia czasu jest względna i nasz gatunek ma ewidentny problem z obiektywną oceną jego upływu. Okresy niesamowicie odległe lub niewyobrażalnie długie dla nas zostają jakby podświadomie „spłaszczone”, w pewnym sensie zbagatelizowane. Zdajemy sobie sprawę z ich istnienia, ale nie jesteśmy w stanie ich poczuć. Jest to pewnie mechanizm ochronny, wytworzony w procesie ewolucji, dający myślącemu gatunkowi poczucie bezpieczeństwa i osadzenia w swojej własnej, wymiernej czasoprzestrzeni, bez którego prawdopodobnie zatraciłby się wobec ogromu czasu i swej marności.
Nasz domniemany praprzodek homo habilis 2,5 mln lat przed naszą erą był bardziej owłosiony, przynajmniej od niektórych, niższy, przynajmniej od niektórych, bardziej przygarbiony, przynajmniej od niektórych, i bardziej przypominał szympansa w zoo niż Claudię Schiffer lub kogo tam kto woli. Mimo to, pod względem biologicznym był jak na nasze czasy skończonym produktem ewolucji. Miał identyczną budowę anatomiczną jak my, taki sam mózg, w którym zachodziły identyczne procesy bioelektryczne, zwane u niektórych, nawet współczesnych, myśleniem. I pewnie niektórym narcystycznym jednostkom zapatrzonym w lustro, zwolennikom teorii kosmicznych i teologicznych, nie spodoba się ta myśl, ale nasz ów praprzodek niczym się od nas nie różnił! Cały ten wywód jest po to, abyśmy sobie uzmysłowili fakt, że mimo upływu kilkuset tysięcy lat trwania i budowania ludzkiej cywilizacji okres ten nie wpłynął na ewolucyjne zmiany nas jako gatunku. Mamy inny światopogląd niż nasi przodkowie, ale podstawowe procesy związane z percepcją, kojarzeniem, instynktami, potrzebami i odruchami są identyczne jak te, które funkcjonowały przed milionami lat. Obłożeni technologicznymi ułatwiaczami i przedłużaczami życia tkwimy wciąż w „jaskini”, jak nasz praprzodek. Z punktu widzenia ewolucji nie zmieniło się tu nic, minęła tylko chwila. Jaskinia
Nasza jaskinia wciąż jest dla nas domem. Człowiek, mimo całej swej zaawansowanej technologii, wciąż posiada pierwotny instynkt schronienia i czyni to, tak jak nasi przodkowie, w mniej lub bardziej „kamiennej” budowli. Nie oderwaliśmy się jeszcze ani technologicznie, ani ewolucyjnie od jaskiń sprzed milionów lat. Może nie w sensie dosłownym, ale co do meritum sprawy nic nie uległo zmianie. Już nawet dla naszych praprzodków owo schronienie posiadało wymiar inny niż praktyczna potrzeba zapewnienia sobie „dachu nad głową”.
Człowiek od samego początku wykazywał skłonności do tworzenia rzeczy z punktu widzenia przyrody „niepotrzebnych”, w tym czegoś, co z dzisiejszej perspektywy możemy nazwać sztuką. Pierwszymi formami takiej działalności było ozdabianie ciała. Miało ono wymiar estetyczny, ale chyba przede wszystkim rytualny. Wierzono, że pewne kolory są w stanie odczynić uroki i ochronić przed złymi duchami. Bardzo istotny był kolor czerwony – kolor krwi, który symbolizował życie. Człowiek jaskiniowy pokrywał nim na przykład ciała zmarłych wierząc, że w ten sposób zapewni im życie po śmierci. Najstarsze formy „dekoracji wnętrz” to odciski dłoni umaczanej w pigmencie i bezpośrednio przyłożonej do ściany jaskini - może były formą „podpisu”, określenia własności, a może chęcią utrwalenia swojej obecności na czymś tak trwałym jak skała, jak napisy kolonistów na ławce w Zakopanym „tu byłem 10.09.1978”.
Ryty skalne a następnie malowidła ścienne w jaskiniach, które według najnowszych odkryć pojawiły się już około 35 tys. lat p.n.e. na terenach dzisiejszej Francji, przedstawiają głównie sceny z polowań. Bardzo częste są również wręcz surrealistyczne odwzorowania kobiet. Rola tych znalezisk dla dzisiejszych naukowców jest zagadką i chociaż dopuszcza się ich pozaestetyczne znaczenie edukacyjne czy wręcz przypisuje się im rolę pierwotnego pisma, to i tak urzekają one współczesnych ludzi ekspresją środków artystycznych. Są dla nas obecnych po prostu „ładne”, a więc inaczej mówiąc wpasowują się w nasz estetyczny schemat, mimo dzielącej nas przepaści. A może człowiek jaskiniowy po prostu w „długie zimowe wieczory” tęsknił za ganianiem po polach za zwierzyną oraz za „nagrodą”, jaka czekała go potem we wiosce, i malując te sceny starał się przenieść do jaskini fikcyjną rzeczywistość przetworzoną przez pryzmat swoich wspomnień. Przyjemnie było pewnie zasypiać w takiej jaskini wypełnionej „zwierzyną”, a i pewnie mógł się wtedy przyśnić niejeden mamut. Instrument
Poza uprawianiem „sztuk wizualnych”, od zarania dziejów człowiek wydawał z siebie dźwięki (przyjmijmy optymistyczną wersję do tego wywodu, że paszczą) oraz próbował budować instrumenty do ich wydawania. Najnowsze odkrycia archeologiczne to znalezione w jaskiniach Jury Szwabskiej flety wykonane z kości sprzed 35 tys. lat! Nie były to jednak jedyne instrumenty, które człowiek potrafił wytworzyć. Oprócz nich archeologom znane są wszelkiego rodzaju gwizdki i piszczałki, czyrnugi – wirujące kostki (eliptyczne wydrążone kawałki drewna lub kości mocowane na sznurku, które podczas obracania się wydają dźwięk „łuuuuuuu” lub „huuuuu”), kamienie uderzane o siebie, wydrążony pień i „pała” oraz harfa, która powstała jako rozwinięcie konstrukcji łuku, którego cięciwa podczas strzelania robiła „brzdęęęęk”. Ach ta romantyczna dusza myśliwych…
Z biegiem tysiącleci uległy zmianie formy i style, lecz wykształcona przed milionami lat potrzeba otaczania się „pięknem” jest u człowieka niezmienna! Niezmienna jest więc potrzeba obcowania z muzyką. Ciężko powiedzieć, czy nasz poczciwy homo habilis posiadał w swoim domu jakąś „elektronikę użytkową”, bo nie zachowały się żadne jej szczątki. Lecz dla współczesnych naukowców nie jest zagadką, że człowiek od zarania swojego istnienia wykorzystywał wytwarzane przez siebie dźwięki, a z czasem zaczynał je nawet lubić. Pierwotne walenie kijem w wydrążony pień i wydawanie różnych dźwięków „paszczą” miało pewnie znaczenie czysto informacyjne: dźwięki niskie - mamut na lewo, dźwięki wysokie - mamut na prawo.
Ale nietrudno sobie wyobrazić sytuację, gdy po udanym polowaniu grupa dumnych z siebie samców po powrocie do wioski starała się pochwalić kobietom i dzieciom, jacy to byli sprytni i przebiegli, „jak chrabąszcz, jak gajowy…”, i zwyczajnie inscenizowali przebieg swojego uwieńczonego sukcesem polowania, zapewniając przez przypadek plemiennej społeczności niezły spektakl muzyczno-baletowy. Muzyka i taniec pełniły w pradziejach ważną rolę informacyjną i edukacyjną (jak na przykład późniejsze jasełka) oraz przede wszystkim rytualną i konsolidacyjną. Jest oczywistym, że takie obcowanie ze „sztuką”, nawet w wymiarze jedynie czysto uprzedmiotowionym, odegrało ogromną rolę w intelektualnym rozwoju człowieka. Chęć wyrażenia treści w sposób niedosłowny, za pomocą prostych symboli i dźwięków podczas rytualnych tańców i śpiewów, transowy rytm wybijany i wyklaskiwany, wszystko to niejako przy okazji zwyczajnie stymulowało ludzki mózg do intelektualnego wysiłku aktywując kolejne połączenia synaptyczne. Według dzisiejszych naukowców to właśnie „wynalazek” muzyki stał się jednym z najważniejszych elementów umożliwiających „sukces” gatunku homo sapiens. Niewiele się różnimy pod tym względem od naszych jaskiniowych praprzodków. Nawet w dzisiejszych, najczęściej wyposażonych w sprzęt nagłaśniający, domach zwyczaj wspólnego muzykowania nie wygasł, na przykład podczas Wigilii, kiedy cała rodzina śpiewa kolędy, lub innych świąt i spotkań rodzinnych. Również wspólne śpiewanie na przykład w kościele odgrywa identyczną rolę konsolidacyjną. Można również przypomnieć rolę muzyki jako elementu patriotycznego, zarówno zagrzewającego do boju, jak i podtrzymującego tożsamość narodową, na przykład Polaków w czasie zaborów. Wspólne śpiewanie pozwalało również przetrwać i „złagodzić” cierpienia niewolnikom na polach bawełny, wytwarzając w nich poczucie wspólnoty i więzi. Pamiętam, że jako dziecko na feriach zimowych w Bukowinie Tatrzańskiej nie raz i nie dwa w środku nocy budził mnie chóralny „śpiew” górali wracających do domu z „Janosika”. Dla niewtajemniczonych wyjaśniam, iż lokal ów był miejscem przyjmowania do organizmu napojów „uduchowionych”, podczas którego to procesu górale „odzierali” swoje człowieczeństwo z zewnętrznej warstwy wszystkich problemów i trosk życia doczesnego, po czym „jechali” do domu na „basic sofcie”, jak Windows w trybie wiersza poleceń. Chodzi o to, że pięknym było, że właśnie w takim momencie swojego człowieczeństwa odczuwali instynktowną potrzebę wspólnego śpiewania. O ile pamiętam, nikt nie miał o to do nich pretensji i to też było instynktowne. I tu mi się rodzi dygresja – najwyraźniej współcześni politycy, przynajmniej ci w Europie Środkowo-Wschodniej, musieli mieć zwyczajnie innych przodków niż my, ludzie, albo ich przodkowie w czasie wyżej opisanych rytuałów akurat zawsze „odwozili babcię”. To tak na marginesie. W czasach najdawniejszych, prehistorycznych, kiedy człowiek nie prowadził osiadłego trybu życia, pierwsze instrumenty jak już wiemy miały rozmiar niewielki i bardzo prostą konstrukcję, która umożliwiała zabranie ich ze sobą lub dowolne odtworzenie w nowym miejscu. Nie trudno więc o wniosek, że instrument był wtedy bardziej elementem wyposażenia człowieka, najczęściej mężczyzny, wojownika, niż jego domostwa. Instrument w ruchu
Można powiedzieć, że pierwotnym instynktem człowieka była chęć zabierania „muzyki” wszędzie ze sobą. Nie wiem, czy taką wiedzą kierowali się twórcy pierwszego „Walk-mana”, ale sukces tego urządzenia, trwający w różnych, nowszych wersjach do dziś i wciąż eskalujący, może być potwierdzeniem słuszności tej teorii. Pierwsze poważne zmiany, o czym też już wcześniej napomknąłem, nastąpiły wraz z nastaniem ery neolitu.
O ile paleolit jest nazywany przez współczesną naukę erą kobiet, bo na nich opierał głównie swoje struktury społeczne, kwestie kultu i wiary (kult płodności i bóstw płci żeńskiej), to neolit całkowicie, oczywiście z czasem, układ ten odwrócił. O ile w paleolicie mężczyzna „latał” ze swoją fujarką przytroczoną na rzemieniu do szyi, jak przysłowiowy Gucio z kwiatka na kwiatek, polując i czyniąc swą biologiczną powinność, a jedynie kobiety i dzieci były na stałe „zameldowane” w jaskiniach tworząc wspólnotę homo sapiens, to w neolicie ów „myśliwy” zaczynał coraz częściej w jaskini pomieszkiwać. Neolit jest nazywany erą mężczyzn, erą wynalazków, erą, w której mężczyzna z łowcy lub zbieracza przekształcił się w rolnika, hodowcę, budowniczego, żeglarza, wojownika. Jego rola w społeczeństwie zaczęła szybko rosnąć, co pociągnęło za sobą nieodzowne zmiany. Bóstwa męskie zaczęły wypierać żeńskie, kapłani kapłanki, nowe struktury były opierane na władzy wodza, przewodnika, a nie kobiety, bogini płodności. Mężczyzna zaczął prowadzić tryb życia bardziej osiadły. Nie dość, że się do „jaskini” z czasem wprowadził, to na dodatek zaczął znosić tam swoje „zabawki”. I co najgorsze „nowoczesna” jaskinia zyskała nowego współwłaściciela-mężczyznę, a wiadomo „gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść”. Pół żartem, pół serio można powiedzieć, że to właśnie już wtedy zaczął się konflikt na linii audiofil – reszta domowników. Przez kolejne tysiąclecia muzyka i związane z nią instrumenty zajmowały różne miejsce w ludzkich domach, a ich umiejscowienie było bardzo często efektem celowego planowania. Kiedy i czy w ogóle wydrążony pień trafił do jaskini pozostanie chyba zagadką. W sferze tajemnicy pozostanie również kwestia ewentualnych awantur z małżonką o jego rozmiar, formę oraz miejsce, w którym miałby stanąć. Sytuacja taka byłaby ewidentnym precedensem dzisiejszych awantur o odległość głośników od ściany, zamykanych szafek audio itp. Dom
Zdecydowaną cześć dnia, a często też nocy, spędzali właśnie tam, w łaźniach, bibliotekach, na agorach, stadionach itp. Używali różnych obiektów w mieście, tak jak my obecnie używamy pokoi. Nie oznacza to, że typowy dom grecki był „tanim hotelem”. Posiadał pięknie rozplanowaną przestrzeń wokół dwóch wewnętrznych dziedzińców, z wyraźnym podziałem na pomieszczenia prywatne (sypialnie) oraz wspólne, na przykład dużą jadalnię. To właśnie ona była miejscem, w którym podczas uczt i przyjęć przygrywano do przysłowiowego „kotleta”. Starożytni Grecy, jako chyba pierwsi, może nie tyle wynaleźli, co opisali zjawisko zwane akustyką.
Potrafili oni w oparciu o tę wiedzę zaprojektować teatry, odeony, stadiony itp. w taki sposób, że każdy dźwięk, a nawet szept, był z równą siłą słyszalny w dowolnym miejscu na widowni. Ta otwartość na życie społeczne z czasem zaczęła ewoluować, tj. słabnąć. W pierwszych wiekach naszej ery na plan pierwszy zaczęła się wybijać jednostka. Wpłynęło to na podejście do kwestii domu, jako przestrzeni mającej na celu zapewnienie swojemu mieszkańcowi wszelkich wygód i potrzeb. Doskonałym przykładem obrazującym ten proces może być Willa Hadriana w Tivoli.
W jej skład wchodził duży kompleks obiektów, położony na terenie około 50 ha. Nawet pobieżna analiza jej planu nasuwa wnioski, że określając jej program użytkowy i sposób zagospodarowania przestrzeni podjęto próbę przeniesienia miasta w mikroskali. Obok łaźni i bibliotek znalazły tu więc miejsce i takie obiekty jak teatr i amfiteatr. Rzymskie wille i pałace można potraktować jako dalekich przodków naszych współczesnych domów i mieszkań, nie w sensie dosłownym, lecz w sensie tworzenia małych, wyalienowanych mikroświatów zapewniających swoim mieszkańcom cały kompleks wygód i rozrywek. Jest to bardzo ważny moment w rozwoju cywilizacyjnym człowieka. Ów „przywilej” alienacji od ogółu przysługiwał z początku tylko najbogatszym. Wciąż przecież trwały miasta, w których zarówno warunki powierzchniowe jak i finansowe przeważającej grupie mieszkańców nie pozwalały na „luksus” prywatnych „wygód”. Wciąż istniały też wspólnoty wiejskie, plemienne i pasterskie, których życie dalekie było od jakichkolwiek zbytków. Kwestia polega jednak na tym, że antyczny Grek wychodził na agorę lub do łaźni nie dlatego, że był biedny i nie było go stać na łazienkę w domu. Robił tak, bo taki był zwyczaj i taka była potrzeba wspólnoty. Zamek
Obiekty te, szczególnie we wczesnym okresie, ze względu na swój charakter stricte obronny musiały posiadać zwartą budowę i nie rozpieszczały swoich mieszkańców nadmiarem powierzchni. Główna sala posiadała na ogół uniwersalny charakter i w niej odprawiane były wszelkie uczty i ceremonie, którym towarzyszyła przeważnie muzyka. Miała ona kształt silnie wydłużonego prostokąta o wysokości kilku kondygnacji. W jednym jej końcu znajdowało się podniesienie, na którym był tron możnowładcy, a w naprzeciwległym końcu często projektowana była antresola specjalnie przeznaczona dla muzykantów. Nie trudno tutaj doszukać się podobieństw do rozwiązania przestrzeni kościoła. Wraz ze zmianą w sposobie walki, związaną z wynalezieniem prochu i wzrostem znaczenia fortyfikacji ziemnych nad murowanymi, siedziby możnowładców straciły swój jedynie warowny charakter. Nastała epoka oświecenia, zainteresowania kulturą antyku. Oddalenie średniowiecznego widma inkwizycji rozbudziło w ludziach chęć do cieszenia się doczesnymi radościami życia.
Powstałe na fali nowej ideologii pałace i dwory epoki renesansu, baroku i klasycyzmu są otwarte na okalającą je przestrzeń parku lub ogrodu, posiadają rozległy, przestrzenny plan budynku lub całego ich kompleksu oraz bogaty program pomieszczeń służących wszelakim rozrywkom, lub jak kto woli „szerokim zainteresowaniom”.
Taki stan rzeczy tyczył się oczywiście jedynie szlachetnie urodzonych sfer społeczeństwa, lecz już w drugiej połowie XVIII zaczęły nadchodzić zmiany. U rosnącego w siłę mieszczaństwa, w miarę bogacenia się pojawił się snobizm (wyraz „snob” pojawił się w j. ang. i pochodzi od łacińskiego skrótu s.nob., czyli sine nobilitate – bez szlachectwa). Wiek XIX to niesłychany progres muzyki kameralnej. Kwartety, pieśni na głos i fortepian, czy duety na skrzypce lub wiolonczelę i fortepian znajdowały swoje obowiązkowe miejsce w dorobku wszystkich wielkich kompozytorów. Nie wszystkie te utwory były przeznaczone dla profesjonalnych muzyków. Często powstawały jako „romantyczny” prezent kompozytora dla ukochanej lub były pisane po prostu na zamówienie. Nikogo nie gorszył stojący na środku salonu klawesyn lub fortepian. Mimo tego, że często zawadzał lub zabierał cenne miejsce, był traktowany z pietyzmem, był przedmiotem dumy i dowodem kultury swoich posiadaczy. Nie oznacza to oczywiście, że każdy, u którego stał on w mieszkaniu, umiał na nim grać, ale na pewno w owych czasach nauczyciele muzyki zarabiali o wiele więcej niż dzisiaj, no i oczywiście była szansa, że jednym z nich może być Mozart lub Beethoven! Instrumenty samogrające Jednak już w czasach rozkwitu domowego muzykowania pojawiły się pierwsze urządzenia odtwarzające dźwięk samodzielnie. Udokumentowana historia pozytywki sięga aż IX wieku naszej ery i rozpoczęła się w Bagdadzie. Ten grający wynalazek towarzyszył ludzkości przez całe stulecia, na przykład w postaci „dodatku” do mechanizmu zegarowego w wieży kościoła lub ratusza miejskiego, a w drugiej połowie XVII wieku dość powszechnie zawitał jako „wyposażenie” niejednego domu. Jego konstrukcja została odpowiednio zminiaturyzowana, a zastosowanie obrotowych walców pozwoliło, poprzez ich wymianę, na odtwarzanie różnych utworów muzycznych (od repertuaru klasycznego po heavy-metal…). |
Mimo tego, że „pozytywki” nie są uznawane za urządzenia odtwarzające dźwięk, należą do grupy instrumentów muzycznych, tzw. idiofonów (gr. ἴδιος – swój, własny oraz φωνή – głos, dźwięk), czyli instrumentów samobrzmiących, to ich konstrukcja, a i zapewne samo istnienie, stało się oczywistą inspiracją dla Thomasa Edisona. Dopiero opatentowany przez niego w 1878 roku fonograf (gr. φωνή – głos, dźwięk oraz γραφή – pisanie, rejestrowanie) był pierwszym urządzeniem, na razie jeszcze czysto mechanicznym, do odtwarzania uprzednio zapisanego, na znanych już wałkach, dźwięku.
„Boys with Toys” Odtwarzacze muzyki od początku miały „pod górkę”…! Już sama angielska nazwa pozytywki –„music-box” – sugeruje, że musiały przypominać coś innego, niż w rzeczywistości. Nadawano im różne formy od upodabniania ich do mebli, poprzez zminiaturyzowane formy na przykład karuzeli, na instrumentach muzycznych skończywszy. Ich forma zewnętrzna zawsze musiała do czegoś pasować, na przykład do wystroju wnętrza, lub być zgodna z akurat panującą modą. Przede wszystkim musiała skrywać, niejako maskować, mechaniczną naturę urządzenia. Skrajnym przykładem obrazującym to zjawisko może być XVIII-wieczna „Grająca Marianna”, naturalnych rozmiarów kukła, napędzana kilkoma sprężynami i udająca, że gra na czymś w rodzaju dzisiejszego „pianina”. Po koncercie wstawała, kłaniała się i szkoda jeszcze, że nie odchodziła „zaparzyć herbaty”…
Pierwsze XIX-wieczne fonografy były urządzeniami czysto mechanicznymi. Pięknymi w swojej technicznej, wynikającej z konstrukcji, formie. Urzekały zegarmistrzowską precyzją wykonania detali, połyskiwały polerowanymi elementami z metalu i intrygowały rozmiarami i formą tuby-głośnika. Jednak ze wzrostem ich popularności wszystkie te piękne mechanizmy zaczęły być coraz bardziej skrywane, chowane do formy komódki lub sekretarzyka, tak aby po zakończeniu swojego funkcjonowania zniknąć z przestrzeni salonu, wtopić się w inne meble. Skąd w wieku XIX, czasie niesłychanego postępu technicznego, rozwoju nowych technologii i fascynacji wynalazkami, wzięła się taka niechęć, a może nawet lęk, przed urządzeniami mechanicznymi?
Dlaczego nikogo nie gorszył widok wielkiego fortepianu, ni w ząb niepasującego do reszty mebli w salonie, a tak wszystkim przeszkadzał niewielki, „niewinny” gramofonik z połyskującą tubką? Po pierwsze, tak jak to już omawialiśmy na przykładzie zmian sposobu życia człowieka w paleolicie, nasz gatunek o wiele szybciej ewoluuje w znaczeniu intelektualnym i cywilizacyjnym niż emocjonalnym i biologicznym. Z jednej strony chcemy i czerpiemy ogromną przyjemność z otaczania się urządzeniami mechanicznymi, doceniamy ich wartość jako „ułatwiaczy” i „uprzyjemniaczy” naszego życia. Z drugiej strony jednak nasze „geny” podpowiadają nam, że przedmioty te należy traktować jako obce. Czy czujemy do nich biologicznie zakorzenioną wrogość, traktując je jako zagrożenie naszego „myślącego” gatunku, niczym z Niezwyciężonego Stanisława Lema lub filmu Terminator? Czy traktujemy je jedynie tylko jako „bezduszne” przedmioty mające za nas „odwalić brudną robotę”? Tak czy owak, człowiek ma instynktowną skłonność do personifikacji przedmiotów, do nadawania im cech ludzkich lub form już sobie znajomych, tak aby były mu bardziej przyjazne, bardziej „naturalne”! Nie przez przypadek, według twórców gatunku sci-fi, roboty w otoczeniu ludzi w swej najwyższej fazie rozwoju są humanoidami, a twórcy filmu Her przedstawili wizję systemu operacyjnego opartego na wirtualnej symulacji partnera życiowego. Jak jednak wszyscy wiemy, Terminator, który ostatecznie okazał się „równiachą”, musiał w końcu odejść, a związek z własnym komputerem skończył się „rozwodem”… Taką właśnie rolę w XIX wieku pełniła znajoma forma „komódki”, w którą zamknięty został nowy OBCY w domu, czyli gramofon!
Dochodzimy tutaj do drugiego aspektu omawianego przez nas problemu. W tym miejscu należy wymienić magiczne słowo „design” (łac. designare – wyznaczać, mianować), jako szersze pojęcie wzornictwa. Nie przez przypadek wielu naukowców datuje jego powstanie właśnie na XIX wiek. Ja akurat bardziej skłaniam się do teorii, że w czasie tym dziedzina ta przeżyła swój prawdziwy rozkwit, lub że osiągnęła swoją postać rozumianą z perspektywy dzisiejszej, jako element produkcji masowej, gdyż istniała już dużo wcześniej, wprawdzie w formie mniej jawnej, na przykład w rzemiośle, z którego moim zdaniem design się wywodzi. Wiązało się to oczywiście z niesłychanym rozwojem technologii produkcji masowej i masowym „pojawianiem” się w życiu przeciętnego człowieka coraz to większej ilości nowych przedmiotów, którym projektant, już najczęściej nie rzemieślnik, musiał nadać „jakąś” formę zewnętrzną. Sęk tkwił jednak w tym, że nikt nie wiedział, jaką formę nadać nieistniejącym dotąd urządzeniom mechanicznym, bo znów rozwój techniki wyprzedził tym razem rozwój estetyki.
Przed identycznym problemem braku środków estetycznych stanęli na przykład architekci. Tu też nie wiadomo było, jak „wyrazić” nieistniejące wcześniej budynki, jak na przykład dworzec kolejowy, elektrownia itp., a także jaką estetykę dopasować do ich funkcji. Wybrano więc z początku rozwiązania po pierwsze bezpieczne, nowe przedmioty, urządzenia, budynki miały swoją formą zewnętrzną przypominać te już znane, niejako oswojone.
Nikt nie przejmował się rozbieżnościami semantycznymi pomiędzy formą i treścią. Samochody miały kształty „bezkonnych” karet, dworce kolejowe najczęściej przybierały historyzujące, neogotyckie formy mające wytworzyć wrażenie podniosłości i wysokiej rangi budynku, a nasz niczemu winny gramofon wylądował w kącie, „przebrany” za jakiś modny mebel.
Szybki rozwój miast w XIX wieku, duża ilość wnoszonych budynków, ciągła rotacja przemieszczających się ludzkich mas oraz „słynna” XIX-wieczna programowość sztuki, zwana potocznie „modą”, napędziły również ogromny przemysł związany z projektowaniem i produkcją typowych elementów ozdobnych, dekorujących zarówno elewacje budynków jak i ich wnętrza. Zrodził się również, w pewnym sensie, nowy zawód dekoratora wnętrz, osoby, która biegle posługując się katalogami gotowych gzymsów, pilastrów, pół i ćwierćwałków, tapet i materiałów tapicerskich była w stanie sprawnie, szybko, a przede wszystkim modnie zaprojektować dekorację nowego wnętrza lub „przedekorować” (ang. redecorate) istniejące.
Silne genderowe (ang. gender, czyt. dżender – płeć, płeć kulturowa, płeć psychiczna, płeć społeczna, płeć społeczno-kulturowa; jest to suma cech osobowości, zachowań, stereotypów i ról płciowych przyjmowanych przez kobiety i mężczyzn w ramach danej kultury w drodze socjalizacji, nie wynikających bezpośrednio z biologicznych różnic w budowie ciała pomiędzy płciami) stereotypy, którymi przesiąknięte było XIX-wieczne społeczeństwo, jasno pozycjonujące rolę kobiety jako „opiekunki domowego ogniska”, spowodowały, że głównie one były odbiorcami tych usług oraz że w przeważającej ilości przypadków to właśnie kobiety były dekoratorkami wnętrz. Był to kolejny element determinujący wygląd pierwszych urządzeń audio, które poprzez swój genderowy charakter, przypisane były głównie płci „brzydszej” i po prostu musiały „zniknąć”. A co z naszym pytaniem o fortepian? Cytując pierwszy słownik języka polskiego: „Jaki jest koń, każdy widzi”…! Pole bitwy
Starożytni Rzymianie zwykli mawiać, że de gustibus non est disputandum (łac. de gustibus non est disputandum – o gustach się nie dyskutuje). To bardzo popularne dzisiaj, w czasach nowego „pluralizmu” internetowego, stwierdzenie, według którego nikogo nie wolno krytykować i w którym każdy ma rację, bo „Polak na zagrodzie równy wojewodzie”, używane jest jak „wytrych” otwierający wszystkie drzwi i zamykający wszystkim usta. Należy jednak pamiętać, że słowa te wypowiadał na ogół wolny Rzymianin – wolny, a więc przede wszystkim wszechstronnie wykształcony i w świecie obyty, który najpierw powiedział: „Veni, vidi, vici”, a dopiero potem stwierdził, że mu się coś podoba lub nie. Kierowanie się jedynie „gustem” przez osoby, które nigdzie nie przybyły, bo nawet nie wyruszyły, niczego nie zobaczyły, bo nigdzie nie dotarły oraz niczego nie zwyciężyły (no, może poza trudnościami z czytaniem), faktycznie chyba nie podlega ocenie – „I wszystko jasne…”, cytując klasyka… Jednak ciężko zaprzeczyć faktowi, że stojąc przed dziełem sztuki i patrząc na nie nawet z pozycji znawcy lub wytrawnego konesera, mając za sobą dni spędzone w różnych muzeach i tysiące stron przeczytanych książek, czyli ogólnie rzecz biorąc posiadając pewien „background” pozwalający nam w ocenie dzieła wzbić się ponad panujące mody i własne inklinacje estetyczne, i tak na końcu wypowiemy fundamentalne słowa: „podoba mi się”, lub „nie”. Takie właśnie bardzo emocjonalne i osobiste podejście do kwestii estetycznych ma szczególne znaczenie w przypadku projektowania przestrzeni tak intymnych, jak dom czy mieszkanie. Tego, co w języku angielskim określamy mianem „home” i co ma w tym języku o wiele szersze, bardziej rdzenne znaczenie, niż mogą to wyrazić polskie słowa. Wydaje mi się jednak, że kwestie gustu nie są najważniejszym elementem wpływającym na „kształt” powstającego wnętrza, bo jeśli by tak było, to o gust którego domownika chodzi…?
Z kompromisem łączy się jeszcze inne słowo: „oportunizm”. Można więc śmiało stwierdzić, że oba te pojęcia w ogromny sposób determinują ostateczny obraz wnętrza mieszkalnego i to nie tylko w sensie wizualnym, lecz również w kwestii programowej! I znów niestety wracamy do problemu sprzed dziesięciu tysięcy lat, wspólnej jaskini paleolitycznej kobiety i neolitycznego mężczyzny! Wchodząc do czyjegoś wnętrza, jeśli spojrzymy na nie, nie z estetycznego, ale psychologicznego punktu widzenia, od razu można wysnuć pewne wnioski, czy jego „kształt” jest efektem kompromisu, przyjęcia postawy oportunistycznej przez jedną ze stron, czy też zbudowany jest na zgliszczach pola bitwy. Kwestie estetyczne, bądź bardziej wizualne, są już tylko, lub może aż, odbiciem przyjętych postaw życiowych mieszkańców.
No tak, ale która strona ma ustąpić i o ile? Na to pytanie nie ma już jednej odpowiedzi. Różne społeczeństwa na świecie wypracowały bardzo odmienne schematy relacji międzyludzkich. Wysokorozwinięte kraje Europy Zachodniej to już z reguły obszary, na których słowo gender jest tak samo martwe jak na przykład komunizm. Jednak w wielu społeczeństwach, tych nawet z pozoru bardzo nowoczesnych, wciąż pokutują schematyczne podziały związane z płcią. Ma to związek z ich historią, religią, gospodarką. W Polsce lubimy się naśmiewać z wszystkiego i wszystkich, byle nie z siebie. Kpi się na przykład z Rosjanek, uważając je za „bezwolne flamy”, całkowicie zależne od mężczyzny, a z drugiej strony mówi się o Niemkach „herr frau”, często mało wybrednie wyrażając się o ich kobiecości, lub raczej rzekomym jej braku. Jednak podróże kształcą (może z wyjątkiem cyklicznych wyjazdów do hotelu pod Alanią) i otwierają światopogląd. Kto był w Rosji, ten wie, że widok kobiety za kierownicą trolejbusu lub nawet traktora jest tak samo powszechny jak w Niemczech widok trzymającej się za ręce 75-letniej pary! W kraju nad Wisłą oba te zjawiska, pomijając marginalne przypadki, raczej nie występują! Wciąż za to występują bardzo silne stereotypy męskich i żeńskich podziałów ról.
Schematyzm życia oczywiście nie dotyczy wszystkich warstw społecznych. Niektórzy Polacy nie oglądają telewizji i słuchają Programu II Polskiego Radia. Jednak w masie, jako naród, jesteśmy raczej oportunistami z silnie zakodowanym podziałem na światy damskie i męskie. Jest nam tak po prostu wygodnie i zgodnie z definicją tego pojęcia jesteśmy w stanie dużo „odpuścić”, aby się niepotrzebnie nie zmęczyć! Mężczyzna, który kupuje zmywarkę, często nie umie jej obsługiwać, bo „od tego jest żona”… (to jest fakt, to nie jest zmyślone!). Na tej samej zasadzie mężczyzna buduje dom, a kobieta go „wyposaża”. Tego typu genderowe postawy mają swoją cenę, ale czy na pewno, z subiektywnego punktu widzenia, odpowiednio wysoką? Obie strony zwyczajnie z lenistwa omijają z pozoru nieistotne dla siebie kwestie, znajdując silne poparcie słuszności swoich postaw w przyjętym schemacie otaczającego ich społeczeństwa. Ile kobiet chciałoby się „męczyć”, na przykład przyjeżdżając na budowy, wertując dokumentację techniczną, wchodząc w dyskusję z firmą budowlaną na tematy technologii wylewania betonu lub instalacji niskoprądowych, a ilu mężczyzn zniosłoby „trudy” godzinnych dywagacjach na temat „firanek”, materiałów obiciowych, czy doboru rodzaju ramek do zdjęć na ścianę. Z doświadczenia i obserwacji wiem, że poza - nazwijmy to - kręgami profesjonalistów, niewiele, choć i takie przypadki znam. Oznacza to na przykład, że kobiecie leje się „na łeb” z wybranego przez nią „dizajnerskiego” prysznica w łazience na piętrze, bo nie pasuje do instalacji, lub zbyt szerokie drzwi walą o szafkę w kuchni. A mężczyzna nie ma gdzie wstawić swojego sprzętu audio, bo w salonie w optymalnym miejscu jest akurat kominek, telewizor był przewidziany w rogu, a od koloru ścian dostaje furii po piętnastu minutach. Osiągnięty w ten sposób kompromis nie jest więc sumą zysków obu stron, lecz niestety jedynie sumą strat. Druga sprawa, to należy sobie postawić pytanie, ilu wśród mężczyzn jest prawdziwych audiofilów (bo wśród kobiet to zjawisko występuje tak często jak śnieg w lipcu w Afryce…), będących w stanie za cenę dobrej akustyki, prawidłowego ustawienia sprzętu poświęcić zarówno swoją wygodę, jak i wygodę reszty domowników, oraz doprowadzić do wiecznych, przecież nieuniknionych, awantur o „odległość kolumn od ściany”? Ilu z nich posiada wiedzę na temat „funkcjonowania” dźwięku w pomieszczeniu i wymogów, które musi ono spełnić? Ilu z nich w obronie swoich idei będzie w stanie, jak mawiał Ojciec Chrzestny, „go to the mattresses”? Odpowiedź jest raczej prosta. Takich mężczyzn jest bardzo niewielu, a więc dla całej reszty rezygnacja ze sprzętu grającego, wniesionego „w posagu” z kawalerskiego mieszkania, jest ceną bardzo niską za święty spokój.
Tego typu genderowe schematy są bardzo skrupulatnie badane przez media, a na efekty tych badań nie trzeba długo czekać! O ile „prasa” budowlana ląduje na ogół w męskich biblioteczkach, o tyle czasopisma wnętrzarskie są praktycznie w całości przeznaczone do wertowania przez kobiety. Cały ich zakres edytorski, kolory, reklamy i zaprezentowane projekty oraz rozwiązania dekoracyjne są nastawione na ich głównego odbiorcę, czyli na kobiecą wrażliwość i percepcję. Dodatkowo serwuje się tam „bezpieczny” model estetyczny w kolorach „cappuccino”. Liczą się wpływy ze sprzedaży i reklam, dlatego należy unikać tematów trudnych i konfliktowych, nie można nikogo wkurzyć, bo odwrócą się reklamodawcy, nie można zadawać niewygodnych pytań, bo nie po to się kupuje gazetę, żeby się denerwować, nie można również przedstawić schematu życia, który nie jest modny. Temat szeroko rozumianego „audio” w domu jest właśnie jednym z takich po pierwsze niewygodnych, bo rodzących konflikty, a po drugie niemodnych, bo niezwiązanych z ulubioną czynnością Polaków, czyli gapieniem się w telewizor, tematów, który w związku z tym się po prostu omija, jak rafy na wzburzonym morzu. Po trzecie jest to temat, którym tak zwana „reprezentatywna grupa odbiorców” zwyczajnie się nie interesuje. W dzisiejszej, post-ideowej rzeczywistości taka ilość powodów jest wystarczająca dla każdej redakcji do wykluczenia jakiegoś zagadnienia. Działania takie mają podobnie niszczący wpływ na cały rynek architektury wnętrz, jak tandetne tasiemcowe seriale i prymitywne teleturnieje na rodzimą kinematografię, że o czytelnictwie już nie wspomnę. Wytworzona presja estetyczna nie tylko zawęża pole widzenia odbiorców, zubaża ich oczekiwania do gotowych rozwiązań i schematów, ale przede wszystkim odbiera projektantom argumenty do kreowania innego, ciekawszego obrazu niż ten z „kolorowego żurnala”. To tak, jakbyśmy się w tej dziedzinie cofnęli z powrotem do XIX wieku, jego programowej sztuki, z jedynym słusznym schematem estetycznym opartym nie na proporcji, ergonomii, materiale, lecz jedynie na dekoracji. Trudno się więc dziwić, że w takim „czysto genderowym” i programowym projekcie wnętrza nie ma miejsca na studia nad akustyką, nad proporcjami przestrzeni pomieszczenia, rozmieszczeniem w przestrzeni elementów tworzących system audio, nad materiałami – czyli wszystkimi składnikami mogącymi umożliwić poprawne warunki akustyczne do słuchania muzyki. Zabawki w stylu sprzętu audio, jeżeli już są, to sprowadzone do formy „modnego” gadżetu, niczym wspomniany wyżej XIX-wieczny gramofon zamknięty w formie mebla pasującego do „wystroju” wnętrza.
Czarny fortepian Dlaczego jesteśmy oportunistami, a nie idealistami będącymi w stanie walczyć w obronie swoich idei? Dlaczego gapimy się całymi dniami w telewizory oglądając prymitywne i mdłe seriale oraz debilne teleturnieje serwowane nam przez telewizję narodową w ramach „działalności misyjnej”? Dlaczego zamiast czerpać wiedzę z książek wolimy łatwo i szybko przyjąć „papkę” z forów internetowych? Dlaczego puszczamy dzieciom kreskówki zamiast poczytać im książkę? Dlaczego jemy fast-food zamiast delektować się smakiem prawdziwego jedzenia? Dlaczego musimy być na siłę modni zamiast schlebiać temu, co ponadczasowe? Dlaczego wolny dzień wolimy spędzić w galeriach handlowych, a nie na wystawie sztuki bądź na spacerze w lesie? A dlaczego w dzisiejszych czasach niekoniecznie drogi i ekskluzywny sprzęt audio nie może, jak opisany wyżej XIX-wieczny fortepian, „brylować” na środku salonu? Dlaczego nie może być on tak samo „dowodem” na kulturalne aspiracje swoich właścicieli, na ich snobizm intelektualny? Czemu nie próbuje się wpoić Polakowi, że wieczór można spędzić na czytaniu książki i słuchaniu muzyki? Dlaczego taki właśnie model życia nie jest promowany przez media, kolorowe czasopisma wnętrzarskie i programy telewizyjne? Dlaczego nie ma już mody na kulturę? No dlaczego…?
|
strona główna | muzyka | listy/porady | nowości | hyde park | archiwum | kontakt | kts
© 2009 HighFidelity, design by PikselStudio,
serwisy internetowe: indecity