Wzmacniacz zintegrowany
SoulNote
Producent: SOULNOTE, inc. |
isałem już, że czasem o tym co trafia do testu decyduje przypadek? Pisałem, zapewne wiele razy. Tym razem ów przypadek zaistniał za sprawą pewnego znanego (choć już podobno passé) portalu społecznościowego na literę „F”. Nie należę do osób przesadnie aktywnych w internetowych społecznościach, ale ów portal, a raczej grupy tematyczne, do których wystarczy się zapisać, dostarcza strumienia (w większości niepotrzebnych) informacji i newsów, na których szukanie w sieci po prostu nie miałbym czasu. Człowiek ów – Jani Leppälammi – okazał się po pierwsze być bardzo sympatycznym człowiekiem chętnie udzielającym wszelkich wyjaśnień, a po drugie europejskim dystrybutorem rzeczonej marki. Jak się łatwo domyślić Jani jest Finem i w tymże pięknym kraju ma siedzibę jego firma Nippon HiFi. Produkty, zgodnie z jego zapewnieniem, jak najbardziej faktycznie pochodzą z kraju Kwitnącej Wiśni, a że przedstawiciel jest w Chinach – cóż, takie czasy. Jani wyraził również chęć dostarczenia produktów tej marki do testu, a ja zaintrygowany cała tą historią uznałem, że chętnie zobaczę owe produkty na własne oczy, no i oczywiście posłucham, czy są tak dobre, jak to Jani przedstawiał. Przyznaję, że nie zagłębiałem się aż tak bardzo w ofertę SoulNote, ponieważ nie wiedziałem, który produkt ostatecznie do mnie trafi. Któregoś dnia dostałem informację, że jedzie do mnie wzmacniacz zintegrowany oznaczony symbolem SA 710. Trafiło to akurat na moment jakiegoś urwania głowy, więc nadal nie sprawdziłem, z czym właściwie mam do czynienia. Dopiero gdy kurier przyniósł mi podejrzanie niewielką, lekką paczkę zacząłem się zastanawiać, w co ja się właściwie dałem „wpuścić”? Toż toto ważyło ledwie parę kilo (6 gwoli ścisłości), więc jak mogło grać?! Co mi jednak pozostało – wypakowałem. Wrażenia estetyczne nieco humor mi poprawiły – nie jest to żadne cudo, ale wygląda na porządnie wykonane i dobrze wykończone. Jak na wzmacniacz za 1800 euro (bo cenę w międzyczasie już poznałem) było całkiem dobrze. Co prawda tylna ścianka robiła nieco gorsze wrażenie. Zdążyłem się przyzwyczaić, że nawet w niedrogich urządzeniach (vide testowany niedawno zestaw Teddy’ego Pardo) montowane są „wypasione” gniazda RCA (XLR-y to zwykle Neutriki), a te tu wyglądały dość przeciętnie i na dodatek trzy wejścia RCA umieszczono dość blisko siebie – dużych wtyków w sąsiednie gniazda wcisnąć się raczej nie da. Potem zrobiłem kolejną rzecz, której staram się zwykle nie robić – mianowicie podłączyłem SA710 (akurat do Alterów Ardento 1) i zacząłem słuchać bez zajrzenia do instrukcji. Włączyłem muzykę i... przysiadłem sobie z wrażenia. O żesz... - pomyślałem - ależ ten maluch gra! Ależ ma, za przeproszeniem, kopa! Muzyka grała sobie dalej, a ja w końcu dotarłem do instrukcji, którą dostałem od Janiego mailem (może gdyby była w pudełku, to poczytałbym ją przed podłączeniem kolumn) i... przysiadłem po raz drugi. W instrukcji bowiem stoi jak byk: „Używać do napędzenia kolumn o impedancji 8 Ω lub wyższej. Zestawienie z kolumnami o niższej impedancji może skutkować słyszalnymi zniekształceniami dźwięku”. Pewnie mało kto pamięta to z mojej recenzji Alterów 1, ale to kolumny 4-omowe. Gdzie te zniekształcenia?!! - pomyślałem. SoulNote wymiatał z Alterami, zupełnie nie przejmując się ich zbyt niską impedancją. To jaką to cudo ma moc? Pewnie dobre kilkadziesiąt watów? Spojrzałem do specyfikacji... 2 x 10 W. WTH?! (dla niewtajemniczonych – „What The Hell?”, czyli: „co u diabła?”). No i bądź tu człowieku mądry – producent sugeruje unikanie zestawiania z takimi właśnie kolumnami, a tymczasem japoński maluch robi z nimi co chce i brzmi… Ale o tym więcej za chwilę. Jeszcze jeden mały drobiazg – w instrukcji znalazła się informacja o firmowych nóżkach/kolcach, których w przesyłce nie znalazłem. Jani zapewnił mnie, że robią one wcale niemałą różnicę i zaproponował dosłanie, ale uznałem, że wykorzystanie ceramicznych dysków naszego rodzimego Franc Audio Accessories, które do tej pory sprawdzały się pod każdym urządzeniem w zupełności wystarczy. Wrócę jeszcze do jednej kwestii, o której wspomniałem, ale się w nią nie zagłębiłem. Co to właściwie za marka? Nie wiem jak Państwo, ale ja o niej wcześniej nie słyszałem. Nie byłem w stanie na przykładać podać pełnego adresu firmy, jako że na ich stronie podano wyłącznie w alfabecie japońskim. Jeśli jednak chcielibyście Państwo rzucić okiem to proponuję wizytę pod linkiem TUTAJ, gdzie można obejrzeć kilka zdjęć i choćby w ten sposób zobaczyć, że to całkiem spora firma. Podesłana przez Janiego historia firmy rzuciła nieco światła na tą kwestię. Marka jako taka nie istnieje aż tak długo – pierwszy produkt z logiem SoulNote (wzmacniacz zintegrowany) pojawił się na rynku w 2008 roku. Ojcem marki jest natomiast pan Nakazawa, dziś prezes grupy CSR, właściciela marki SoulNote. To człowiek, który w branży audio jest zdecydowanie dłużej. Zajmował się projektowaniem urządzeń audio jeszcze w analogowych czasach (m.in. odtwarzaczy kasetowych, czy jak kto woli magnetofonów), a później, także np.: pierwszego dwuczęściowego (osobny DAC i transport) odtwarzacza płyt CD (Philipsa LHH1000), pierwszego odtwarzacza z przetwornikiem 1-bitowym (LHH500), pierwszego odtwarzacza bez pętli sprzężenia zwrotnego (LHH800R). Słowem pan Nakazawa brał udział w wielu pionierskich przedsięwzięciach w naszej branży. Już samo to wystarcza by dać mu kredyt zaufania i posłuchać produktów, które wyszły spod jego ręki (czy też kierowanej przez niego grupy inżynierów). Nagrania użyte w teście (wybór)
Mówiąc szczerze nie pamiętam, jakiej płyty słuchałem, gdy podłączyłem tego malucha po raz pierwszy – było to coś z prowadzącą gitarą basową – pewnie więc trafiło na Marcusa Millera. Gdy zabrałem się za właściwy odsłuch, wiedząc, że teoretycznie używam niewłaściwych kolumn, ale ciągle będąc pod opisanym już pierwszym wrażeniem, zagrałem z płyty Back in Black AC/DC (na pliku). Mała dygresja – ledwie kilka dni wcześniej trafiły do mnie do (prywatnego) testu dwa urządzenia. Po pierwsze karta USB JPlaya, a po drugie zasilacz bateryjny Bakoona BPS-02 (rekomendowany przez Marcina Ostapowicza do zasilania jego karty). Niecierpliwie czekałem na obydwa, jako że o ile kable USB, moim skromnym zdaniem, wielkiej różnicy przy graniu z komputera nie robią, o tyle dedykowana karta USB z bateryjnym zasilaczem miały szansę wnieść istotne zmiany. Gdy już miałem oba urządzenia pojawił się drobny problem – mianowicie brak odpowiedniego kabelka do ich połączenia. Kupienie gotowego kabelka z odpowiednimi wtykami okazało się niemożliwe, pozostało mi więc albo zrobić takowy samemu (wiedząc, że to zły, bardzo zły pomysł...), albo poprosić fachowca. Być może część z Państwa zna firmę Tomanek, produkująca m.in. zasilacze, czy listwy sieciowe. To była szybka piłka – dwa maile wymienione w pół godziny i następnego dnia zapukał do mnie kurier, przynosząc paczuszkę z bardzo porządnie wykonanymi kabelkami (zamówiłem 2 sztuki), które na dodatek kosztowały mniej niż sama ekspresowa wysyłka. To się nazywa poważne traktowanie klienta! Wracając do AC/DC – uznałem, że jak spadać to z wysokiego konia. Nie jest to oczywiście jakaś bardzo wyrafinowana muzyka, liczy się rytm, power, dynamika, a to elementy, których, według powszechnego przekonania, trudno się spodziewać po 10 W wzmacniaczu, prawda? Jak się okazuje wystarczy mu podpiąć wysokoskuteczne i względnie łatwe do napędzenia kolumny (nawet jeśli wbrew zaleceniom 4-omowe) i można robić imprezę. Serio! Przynajmniej w przeciętnym pokoju mieszkalnym, ale jak się otworzy okno to i sąsiedzi się załapią. Zdarzyło mi się słyszeć kilka wielokrotnie mocniejszych tranzystorów, które nie były w stanie wykrzesać z kolumn tyle ognia, ile należy się muzyce australijskich weteranów. 15-calowe woofery Alterów grzmiały niskim, potężnym i dobrze kontrolowanym basem. Nie był on super-konturowy, ale to po prostu nie jest akurat cecha dużych papierowych membran, grających na dodatek w otwartej odgrodzie. Do tego dochodziła czytelna średnica (a więc i wokal), oraz czysta góra pasma. Dodajmy pełną kontrolę nad wydarzeniami na scenie – żadnego bałaganu, żadnych przesterów, czy podbarwień. Po tych rockowych, słowem niekoniecznie najlepiej nagranych, albumach (acz Pump z HDTracks w postaci 24/44,1 oferowało dźwięk wyraźnie lepszy od „zwykłych” plików 16/44,1) posłuchałem Lee Ritenoura z Rhythm Sessions. To bardzo dobrze zrealizowana płyta, ze świetnie nagranymi gitarami, a SA 710 potrafił wykorzystać materiał wyższej jakości pokazując, że drzemią w nim jeszcze rezerwy. Po pierwsze przy tej muzyce jasne stało się, że różnicowanie niskich tonów jest mocną stroną SoulNote'a, po drugie że potrafi je także jeszcze lepiej definiować, nadać im lepszy kontur, gdy dostaje sygnał odpowiedniej klasy. |
O ile przy szaleństwach AC/DC potężne uderzenie pochodziło od ściany dźwięku, o tyle teraz każde szarpnięcie struny basowej gitary było mocnym, twardym uderzeniem, dopiero później ewentualnie podtrzymywanym. Po rockowo-bluesowych szaleństwach postanowiłem jeszcze nie odpuszczać „Japończykowi”, tylko zamiast teoretycznie wymarzonej dla niego muzyki akustycznej – jazzu, czy wokali, poczęstowałem go co prawda też akustyczną, ale o wiele większą w skali, muzyką klasyczną. Na pierwszy ogień poszło Wesele Figara Mozarta pod Jacobsem, a potem oczywiście ukochana Carmen z Leontyną Price pod Karajanem. SA 710 za każdym razem stworzył cudowny spektakl z bardzo wyraźnie, detalicznie zarysowanym pierwszym planem z wokalistami i dobrze oddaną głębią i skalą sceny. Wokale wypadały niezwykle namacalnie, warstwa emocjonalna została oddana w sposób, który zwykle oferują wzmacniacza typu SET. Sposób prezentacji wciągał natychmiast i bez reszty w klimat każdej z tych oper, czy to lżejszy, bardziej zabawny Mozarta, czy, przynajmniej po części, bardzo dramatyczny Bizeta. SoulNote pokazał się z dobrej strony w zakresie rozdzielczości i selektywności, choć w tych aspektach bez wątpienia droższe konstrukcje (choćby mój zestaw ModWrighta) pokazywały z tymi samymi kolumnami więcej. Nie było tu aż takiej holografii prezentacji jak w przypadku mojego SET-a, ale i tak trudno było uwierzyć, że gra niedrogi tranzystor – trójwymiarowość i namacalność przede wszystkim wokalistów na pierwszym planie na ucho sugerowała zdecydowanie lampę i to całkiem dobrej klasy. No i ta stronę emocjonalna, w przypadku, było nie było, spektakli teatralnych niezwykle ważna, również rodziła skojarzenia z dobrym wzmacniaczem lampowym. Wniosek z tego płynie oczywiście dość prosty – jak to często bywa w przypadku japońskich urządzeń konstruktorzy (przypomnę – sami muzycy!) pamiętali, iż to średnica jest najważniejszą częścią pasma. Nie inaczej było tym razem – przy Carmen siedziałem w fotelu jak zaczarowany słuchając cudownego, ciemnego ale i gładkiego, mocnego, głębokiego głosu Leontyny Price, przeżywając rozgrywający się przed moimi oczami dramat. Analizując to na zimno muszę napisać, że SA710 nie potrafił pokazać aż tak ogromnej głębi sceny, jaką doskonale uchwycono w tym nagraniu – owe wspominane przeze mnie tak często maszerujące i śpiewające daleko za solistami chóry, tym razem wydawały się być jednak nieco bliższe. Także, w porównaniu do zdecydowanie droższych wzmacniaczy (w tym mojego zestawu), to co działo się w głębi sceny nieco traciło na precyzji i detaliczności. Nie wpływało to aż tak bardzo na ogólny odbiór tej muzyki, ale gdyby ktoś zamierzał analizować to nagranie za pomocą testowanego wzmacniacza, musi się liczyć z faktem, że jednak da się zauważyć pewne ograniczenia. W końcu gdyby ich nie było to można by zaproponować o wiele wyższą cenę. W muzyce symfonicznej znowu sprawdził się rozmach i swoboda z jaką ten maluch serwuje muzykę (z odpowiednimi kolumnami!), detaliczność, rozdzielczość i selektywność były całkiem dobre, a jak na tą półkę cenową wręcz znakomite. W żaden sposób właściwie nie odczuwałem niskiej mocy wzmacniacza, acz zaznaczam, że nie próbuję w domu osiągać poziomu głośności zbliżonego do właściwego orkiestrze. Istotnym elementem było to, że SoulNote wydawał się poruszać ogromne ilości powietrza poprzez dwa 15-calowe woofery, dzięki temu wytwarzając naprawdę udaną namiastkę uczestnictwa w koncercie orkiestry. Ten mały „Japończyk” poświęca także dużo uwagi oddaniu barwy instrumentów – świetne pod tym względem wypadały instrumenty dęte, a równie przekonująco smyczkowe. Próba oddania wielkiej orkiestry symfonicznej w normalnym pokoju jest skazana na porażkę – nie ta skala, nie ta dynamika, ale SA710 grał ją w tak spójny, muzykalny i zaskakująco niewymuszony sposób, że słuchałem tego z ogromną przyjemnością (acz na pewno spora tu zasługa również Alterów 1). No i końcu przyszedł czas, by zająć się muzyką, dla której ten zestaw – SA710 + kolumny Ardento – wydawał się stworzony. O tym, że wokale robiły ogromne znaczenie pisałem już przy okazji oper. Jednakże w nagraniach niejako robionych pod kątem ekspozycji wokalistów – choćby Patricii Barber, Evy Cassidy, Cassandry Wilson czy Franka Sinatry – zdolność do wiernego oddania barwy, pokazania faktury głosów, połączona z namacalnością i ekspresyjnością stwarzała warunki do prezentacji na poziomie, którego po wzmacniaczu z tej półki cenowej trudno oczekiwać. Instrumenty akustyczne grały pełnym, dociążonym głosem, z akcentem położonym na oddaniu barwy i dźwięczności, ale nie brakowało im szybkości, a i wybrzmienia były atutem. Scena, co dało się już wcześniej zauważyć w Carmen, nie była aż tak spektakularnym elementem prezentacji. Nie można jej postawić jakichś zarzutów, poza faktem, że w tym samym systemie inne wzmacniacze potrafiły pokazać nieco większą przestrzeń, przede wszystkim w zakresie głębi. Natomiast poszczególne instrumenty miały swoje precyzyjnie określone miejsce na scenie, każdy był trójwymiarową bryłą, może bez precyzyjnej obwiedni, ale odpowiedniej wielkości i zwłaszcza przy niewielkich, kilkuosobowych składach, wypadało to bardzo naturalnie. No właśnie – tym jednym słowem – naturalność – można by podsumować to, jak SoulNote prezentował muzykę akustyczną i wokalną. Wspomniany wcześniej slogan marki ma pokrycie w rzeczywistości – im większa ekspresja uchwycona w nagraniu, tym bardziej muzyka płynąca z głośników poruszała czułą strunę w duszy. Ileż nostalgii, melancholii było w głosie Evy Cassidy, jaka burza emocji, jaki ciężar doświadczeń u Marka Dyjaka, jaki spokój podszyty głęboko ukrytymi emocjami w głosie Patricii Barber. Głos Franka Sinatry był gładki jak aksamit, ale gdy przyszło oddać, nazywając rzeczy po imieniu, zniszczony nałogiem, chropowaty, momentami agresywny głos Dyjaka, czy jedyną w swoim rodzaju chrypę Louisa Armstronga to i z tym SA710 radził sobie wyśmienicie. Dobre wrażenia z instrumentów dętych wyniesione z odsłuchu klasyki skierowały mnie w stronę nowoorleańskiego jazzu. Trąbka Kermita Ruffinsa, czy puzon Wycliffe'a Gordona czarowały na przemian delikatnym, aksamitnym brzmieniem, by po chwili zakłuć uszy ostrością, chropowatością charakterystyczną dla tych instrumentów. Kontrabas Raya Browna – wielobarwny, potężny, mięsisty i pięknie wybrzmiewający musiał się podobać. I znowu – choć niby „słaby” (mocowo) wzmacniacz powinien mieć problemy z napędzeniem Alterów, z odpowiednią kontrolą, szybkością, definicją, to w brzmieniu trudno się było doszukać jakichkolwiek objawów takich problemów. Prezentacja była także otwarta, każdy instrument miał wokół siebie dużo powietrza, którym oddychał i które drgając niosło piękną muzykę w stronę słuchacza. Słuchając kolejnych płyt raz za razem łapałem się na porównaniach do lampowych SET-ów. Może to nie aż ta klasa brzmienia, ale ten sam charakter – zdecydowanie to wzmacniacz dla miłośników muzyki, a nie hardcorowych audiofilów. Na sam koniec wspomnę, że wyjście słuchawkowe SA710 okazało się być naprawdę niezłe – choćby z Beyerdynamicami T90, czy testowanymi równoległe FAD-ami Pandora Hope VI grało to naprawdę dobrze. Zwłaszcza z tymi pierwszymi, oferującymi charakterystyczny dla tej marki nieco „lekki” dźwięk, dociążone, mocne brzmienie SoulNote'a komponowało się znakomicie. Podsumowanie Im więcej różnorakich urządzeń mam na rozkładzie tym częściej dochodzę do wniosku, że to właśnie takie perełki, jak SoulNote SA710 dają mi więcej radości, niż topowe, piekielnie drogie klocki znanych firm. Nie żebym miał coś przeciwko tym ostatnim (no może poza często absurdalnymi cenami), czy żebym nie lubił dźwięku z najwyższej półki. Rzecz w tym, że gdy odkrywam rozsądnie wycenione urządzenie, które gra muzykę w sposób, który natychmiast sprawia, że zapominam o czymkolwiek poza radością obcowania z muzyką, to daje mi to więcej przyjemności, niż przewidywalnie świetny dźwięk urządzenia kosztującego więcej niż samochód, którym jeżdżę. SoulNote SA710 – mały, lekki, niedrogi wzmacniacz tranzystorowy bez sprzężenia zwrotnego okazał się być kapitalnym narzędziem umożliwiającym bliski kontakt z muzyką. To coś więcej niż po prostu słuchanie muzyki. To pełne, zupełnie bezwiedne zaangażowanie w to, co się słyszy. Oddać więc trzeba twórcom tej marki, tego urządzenia, że nie rzucają słów na wiatr – z SA710 w torze muzyka dotykała mojej duszy. Polecam gorąco ludziom, którzy po prostu kochają muzykę. Proszę tylko pamiętać, iż trzeba mu zapewnić dość łatwe do napędzenia kolumny (jak się okazuje - niekoniecznie 8-omowe). Dodatkowym bonusem jest całkiem dobre wyjście słuchawkowe. SA710 firmy SoulNote to zintegrowany wzmacniacz tranzystorowy bez pętli sprzężenia zwrotnego. Zamknięto go w stosunkowo niewielkiej, metalowej obudowie, która występuje w dwóch wersjach kolorystycznych – czarnej i srebrnej. Zaskakują zarówno niewielkie rozmiary (zwłaszcza zaledwie 24 cm głębokości), jak i masa niewiele przekraczająca 6 kg. Urządzenie jest jednakże porządnie, estetycznie wykonane i wzbudza zaufanie swoim wyglądem. Na froncie znajdują się dwie metalowe gałki – jedna to pokrętło regulacji głośności, druga to selektor wejść. Po lewej stronie znajduje się włącznik, a po prawej gniazdo słuchawkowe na dużego jacka. W pokrywie znajduje się spora ilość otworów wentylacyjnych, jako że wzmacniacz całkiem nieźle się grzeje. Z tyłu umieszczono cztery wejścia analogowe – 3 x RCA (gniazda umieszczone są dość blisko siebie) oraz 1 x XLR (gniazda Neutrika) i dwa wyjścia (RCA) pre-out. Obok gniazd umieszczono malutki, dwupozycyjny przełącznik gainu (wzmocnienia) – pozycja H (high) daje wzmocnienie o 14 dB większe niż pozycja L (low). Nie jestem pewny jakiej marki są gniazda głośnikowe, ale bardzo przypadły mi do gustu – wyglądały o wiele solidniej niż przeciętnej jakości gniazda RCA. Nawet na obudowie, obok gniazd głośnikowych, umieszczono informację, iż należy podpinać do nich kolumny 8-omowe, ale jak pokazała praktyka, o ile kolumny są wystarczająco łatwe do napędzenia, SA710 poradzi sobie bez trudu. Wewnątrz niemal cały układ zmontowano na jednej dużej płytce. 12 tranzystorów TO-220 zamontowano na czterech solidnych radiatorach (po 3 na jednym), które (radiatory) pełnią jednocześnie rolę ekranu oddzielającego sekcję zasilacza ze sporym (120 VA) trafem typu R-Core, szybkimi diodami, oraz 9 parami niewielkich, ale według producenta szybkich kondensatorów wygładzających tętnienia sieci. Zarówno sekcja sterująca, jak i wyjściowa to w pełni dyskretne układy bez pętli sprzężenia zwrotnego. Dane techniczne (wg producenta) Moc wyjściowa: Napięcie wyjściowe (pre-out): 2 V (10 kΩ) THD: Pasmo przenoszenia: Czułość wejściowa/impedancja: 0,775 V/10 kΩ (XLR) 4 V/50 kΩ (XLR) Gain: H: 22 dB, L: 8 dB S/N Ratio: 115 dB (IHF A Network) Zużycie prądu: 32 W; 16 W (bez sygnału) Wymiary: 420(S) x 98(W) x 243(G) mm Waga: 6 kg |
|
strona główna | muzyka | listy/porady | nowości | hyde park | archiwum | kontakt | kts
© 2009 HighFidelity, design by PikselStudio,
serwisy internetowe: indecity