pl | en

FELIETON


STRAUSSMAN STORY

Kontakt:
Jürgen Straussman | D/AmP Audio GmbH
Teltower Straße 1 | D-14109 Berlin


tel.: +49 (0) 30 80 58 61 20
fax: +49 (0) 30 80 58 61 29

e-mail: info@straussmann.com

straussmann.de

Kraj pochodzenia: Niemcy


o co nam wystawy audio, no po co? Słyszę to ciągle i na nowo od producentów i dystrybutorów, którzy w nich – a jednak! – uczestniczą. Staram się na to pytanie odpowiadać rzetelnie i zgodnie z moją wiedzą. Piszę o tym również w sprawozdaniach z wystaw. Wydaje się to jednak, jak rzucanie grochem o ścianę. Nic, niente, punto. Jest jednak odpowiedź ostateczna, której nie można zignorować: jeśli nas nie widzą, to o nas nie piszą. A ci, o których nie piszą zwykle powoli znikają. Chyba, że wybiorą jeszcze inną strategię promocyjną, co nie jest łatwe i nie gwarantuje sukcesu. Bo o promocję w tym wszystkim chodzi i o zainteresowanie swoimi produktami jak największej grupy ludzi – zarówno potencjalnych klientów, jak i prasy, z której część także ma szansę zostać użytkownikiem danego produktu.
Gdyby, dla przykładu, firma Straussman nie pokazała się na wystawie High End 2013 w Monachium nigdy bym o niej nie usłyszał. Nie otrzymałaby od „High Fidelity” wyróżnienia Best Sound 2013 (czytaj TUTAJ). I nie spotkałbym Jürgena Straussmana, jej założyciela, inżyniera i szefa. A tym samym nie odwiedziłbym go w jego berlińskim domu.


WYJAZD

Wyjazdy do ciekawych firm, miejsc, krajów, spotkania z interesującymi ludźmi to część dziennikarstwa. Ta najprzyjemniejsza. Pod warunkiem, że lubimy jeździć i że mamy na to czas. Czyli trochę jakby nie moja „bajka”. Nie mam na takie wyjazdy czasu, musiałbym zrezygnować z kilku testów, a także zabrać go rodzinie. A choć jeździć lubię, to tylko z rodziną. I tak mamy paragraf 22, z powodu którego od jakiś 10 lat nie przyjmuję zaproszeń do odwiedzin fabryk, firm, na konferencje. Wiem, że to zubażanie wiedzy i doświadczenia, ale akceptuję to i jest mi z tym dobrze. Jak to się więc stało, że w połowie sierpnia 2013 roku znalazłem się na zaproszenie Jürgena w Berlinie, gdzie spędziłem kilka dni? Sam staram się na to pytanie odpowiedzieć i mam parę pomysłów, które mogłyby rzucić światło na tę sprawę. Po pierwsze urządzenia Straussmana wydały mi się ekstremalnie ciekawe. W Monachium firma zaprezentowała przedwzmacniacz gramofonowy oraz wzmacniacz, a właściwie: system, na który składają się trzy elementy – moduł centralny, ze sterowaniem siły głosu oraz dwa moduły wzmacniające. Urządzenia są lampowe, a w torze nie ma ani jednego kondensatora. Tak, to nie pomyłka. Drugim powodem mógł być sam konstruktor. Wprawdzie w Monachium się nie spotkaliśmy, jednak krótko po opublikowaniu w HF relacji z wystawy otrzymałem miły mail, w którym znalazło się zaproszenie do odwiedzenia firmy i posłuchania winyli, bo to podstawowa „dieta” Jürgena, w otoczeniu lepszym niż na wystawie. Grzecznie odmówiłem, dziękując jednocześnie za wzięcie mnie pod uwagę, mógł przecież wybrać kogokolwiek innego. Co się więc stało, że jednak byłem, że piwo piłem, że słuchałem, dyskutowałem, że poznałem Olivera von Zedlitza, właściciela firmy KlangwellenManufaktur (test gramofonu Cantano TUTAJ)? Po prostu „stało się”. Stało się tym bardziej, że do Berlina poleciałem z rodziną i mieliśmy sporo czasu na zwiedzanie i wycieczki. Nie, nie na koszt Jürgena, żeby była jasność.

KONCEPT

System Straussmana ma za źródło gramofon – wspomniany model Cantano. Przedwzmacniacz gramofonowy MC-Phono 2010 jest więc jego głównym elementem, równie drogim, co pozostała cześć systemu (czytaj: bardzo, bardzo drogim; ostateczne ceny nie są jeszcze ustalone). Ale to właśnie wzmacniacz, pomysł nań wydaje mi się najciekawszy.
Firma, której częścią jest brand Straussman nosi nazwę D/AmP Audio i jest to nazwa „mówiąca”. Powstała w 2009 roku jako odnoga Laurens Organ Company, w ramach której Jürgen spełnia swoją drugą pasję: restauruje organy Hammonda. Ma w domu dwóch przedstawicieli tego gatunku, a także koncertowy fortepian. Ale to Hammondy i płyty z ich udziałem są tym, co go „kręci”. Wszedł w temat tak głęboko, że oferuje unowocześnione moduły wzmacniające, dzięki którym organy brzmią tak, jak po opuszczeniu fabryki w latach 60. Zaraz potem przyszedł pomysł na poprawę brzmienia odtwarzaczy CD, do czego skonstruował dyskretne przetworniki cyfrowo-analogowe z układami aktywnymi na końcu na tyle mocnymi, że mogły bezpośrednio zasilać kolumny. Całość zmontowana była na charakterystycznej, wielokątnej płytce drukowanej. Stąd nazwa D/AmP.

Rezultaty były bardzo obiecujące, jednak to ostatecznie lampy stały się centralnym elementem nowego wzmacniacza, a właściwie ‘systemu’, bo tak się o nim mówi w materiałach firmowych: Holographic Music Reproduction System (HMRS). W module sterującym jest tylko sterowanie oraz przetwornik cyfrowo-analogowy własnego pomysłu (nie ma w nim gotowych układów scalonych). Komunikaty pokazują się na dużym, dotykowym wyświetlaczu, a informacje zdublowane są na tablecie. Sygnał analogowy doprowadza się do monobloków, które choć są nominalnie wzmacniaczem zintegrowanym (razem), nie działają bez modułu sterującego. Jeśli korzystamy z przetwornika cyfrowo-analogowego, do modułów wzmacniających prowadzony jest jeszcze jeden kabel; konstrukcja całości, od wejścia do wyjścia, jest zbalansowana. Przy pracy nad „dakiem” najlepsze rezultaty udało się uzyskać, kiedy sygnał parł do przodu bez żadnych ograniczników w postaci kondensatorów. Przeszczepić te ideę na grunt wzmacniacza lampowego nie było łatwo, jednak się w końcu udało. Wzmacniacze E-50 pracują w klasie A, korzystając z radzieckich lamp 6C33C (tzw. „diabełków”) i oddają do 8 Ω 50 W. Modułowa konstrukcja wszystkich podzespołów powoduje, że jeśli pojawi się nowsza wersja którejkolwiek z sekcji, można ją będzie wymienić. Taką obietnicę znajdziemy zresztą na stronie internetowej i wygląda ona na poważne podejście do sprawy, a nie chwyt marketingowy. Opieka gwarancyjna i pogwarancyjna ma być bowiem dla Straussmana równie ważna, co sama sprzedaż; kupując tak drogie produkty można liczyć na fachową i troskliwą opiekę. Choć w high-endzie powinno to być czymś tak normalnym, jak oddychanie, wydaje się zjawiskiem prawdziwie endemicznym.

I właśnie u kogoś takiego pewnego poranka wylądowałem. Zanim przełamaliśmy pierwsze lody podczas śniadania w ogrodzie na tyłach willi w stylu art deco, zdążyłem już poznać dwóch pieszczochów – koty Mau-Mau i Timmy, które dzielnie towarzyszyły nam podczas odsłuchów przez parę następnych dni. Willa w Berlinie? W jego historycznie zachodniej części? I to z dużym ogrodem? I, przypomnę, Hammondami w jednym i fortepianem w drugim pokoju (chodzi tak naprawdę o salony)? Żeby pojąć, o czym, o kim mówimy, proponuję przeczytać, przygotowaną dla państwa przez Jürgena Straussmana, historię jego życia i kariery. WP

ICH BIN EIN BERLINER

Urodziłem się 22 grudnia 1954 roku w Berlinie. Chociaż nie wierzę w horoskopy mówi się, że rodzaj charakteru zależy od daty urodzin. Jestem zodiakalnym Koziorożcem, w dodatku w ascendencie tego znaku. Z kolei według chińskiego zodiaku jestem koniem, o charakterze podobnym do Koziorożca. Można więc powiedzieć, że jestem potrójnym Koziorożcem, na dobre i na złe. Jakby nie było, pomogło mi to dojść do miejsca, w którym jestem dzisiaj.
Mój ojciec, urodzony w 1919 roku, z wykształcenia był zecerem. Raniony podczas wojny, w spadku po niej otrzymał uszkodzony język. Ze względu na powojenną biedę, m.in. brak ołowiu do czcionek, nie był w stanie pracować w zawodzie. Zatrudnił się więc w kompletnie innym miejscu, w orkiestrze berlińskiej, jako skrzypek. Gra na tym instrumencie była bowiem jego hobby, a – jak się okazało – był przy tym niezwykle utalentowany. Zamieszkał w Berlinie Zachodnim, grał jednak w Metropol-Theater w Berlinie Wschodnim. Po upadku muru orkiestra zmieniła nazwę na Symphonisches Orchester Berlin.

Moja mama urodziła się w 1930 roku i dorastała na wodzie. Jej rodzice byli właścicielami statku i przewozili nim materiały, takie jak węgiel, po Elbie i Odrze do Hamburga i innych portów. Ponieważ mój dziadek nie należał do partii nazistowskiej, ani z ruchem nie sympatyzował, w połowie lat 30. nie miał żadnych zleceń, co doprowadziło do bankructwa firmy. Musieli sprzedać statek za marne grosze, które wystarczyły im na kiepskie, jednopokojowe mieszkanie w bloku dla rodziców, mamy i jej dwa lata starszego brata. Mój dziadek musiał podjąć pracę jako nocny strażnik, co – jako byłego kapitana statku – musiało być dla niego ogromnie frustrujące. Umarł wkrótce po zakończeniu wojny. Mój wuj, brat mamy, podjął studia inżynierskie na wydziale elektronicznym w Dreźnie i wkrótce po ich zakończeniu podjął pracę w Telefunkenie, a potem w AEG-Telefunken. Moja mama pracowała w biurze tej firmy i w roku 1952 poślubiła mojego ojca. W 1956 roku moi rodzice się rozwiedli, a moja babcia i ja przeprowadziliśmy się do mamy do Berlina.
Już w tym czasie dostrzeżono we mnie duży talent muzyczny. Moim pierwszym instrumentem były karyliony i pamiętam, że grałem na nich wszystkie piosenki, jakie w wieku trzech lat dane mi było usłyszeć. Po krótkim czasie zaczęło mi brakować półtonów i dostałem lepszy instrument, z półtonami, mogłem więc grać bardziej skomplikowane utwory. Moja mama często mi opowiadała, że była pod wrażeniem, kiedy zagrałem Petit fleur po jednokrotnym wysłuchaniu utworu w radiu (które w owym czasie było jedynym sprzętem grającym w naszym domu).


Moim kolejnym instrumentem była harmonijka klawiszowa (Hohner Melodica), która miała klawiaturę jak inne instrumenty klawiszowe. Mój ojciec miał w tamtym czasie w domu stary fortepian, na którym nie pozwalał mi jednak grać, obawiając się o reakcję sąsiadów.
W szkole zacząłem się uczyć gry na flecie angielskim, ale po krótkim czasie porzuciłem go – nudził mnie, ponieważ mogłem grać tylko jedną nutę w danym momencie. Mama kupiła więc stare pianino i rozpocząłem naukę gry na tym instrumencie. Miałem bardzo dobrą nauczycielkę, starszą, 75-letnią panią.
W tym samym czasie dołączyłem do chóru Schöneberger Sängerknaben, w którym śpiewałem przez siedem lat. Tam otrzymałem kompletną edukację muzyczną, wraz z teorią muzyki. Chór został w tym samym czasie zatrudniony przez zachodnioberlińską operę, Deutsche Oper, do przedstawień, w których potrzebny był dziecięcy śpiew. Brałem więc udział w rozmaitych operach, od Bizeta, Pucciniego, Mussorgsky’ego do Hansa-Wernera Henzego, żeby przywołać najważniejsze nazwiska. Chór zabierał sporo czasu, ponieważ w ciągu tygodnia mieliśmy dwie próby i kilka przedstawień. Nauczyliśmy się jednak wiele o dyscyplinie, ale także niezależności, bo przecież wracałem do domu tramwajem po 23.30. Kolejną pozytywną rzeczą było to, że zarabiałem pieniądze. Co tydzień miałem więc jakąś kwotę dla siebie, którą mogłem wydać na inne, zajmujące mnie projekty.

Moim hobby była elektronika. Podczas kiedy moi koledzy bawili się w kowbojów i Indian, ja chodziłem do biblioteki i wyszukiwałem książki, w których opisywano, jak działa radio i jak buduje się latające, sterowane radiem modele samolotów. Chciałem wiedzieć, jak to wszystko działa. W końcu zacząłem samodzielnie budować i jedne, i drugie. Sterowanie radiowe modeli latających było w owym czasie niezwykle kosztowne. Kilka lat zajęło mi zebranie pieniędzy ze śpiewu w chórze, jednak w końcu – kupiłem!
W tym czasie rozpoczęła się zmiana moich zainteresowań muzycznych. Kiedy miałem 6 lat lubiłem słuchać niemieckich wokalistek, jak Freddy Quinn, piosenek żeglarskich i tym podobnych rzeczy. Później odkryłem radio, a w nim muzykę z międzynarodowymi listami przebojów. Kupiłem więc magnetofon, na który nagrywałem Bee Gees, Beach Boys, The Beatles…

Miałem wówczas, starszego ode mnie o 6 lat, przyjaciela. Miał na mnie wpływ w dwóch rzeczach. Słuchając muzyki z kasety w jego samochodzie ogromne wrażenie robił na mnie jeden z utworów: Brandenburger w wykonaniu Keitha Emersona i jego zespołu The Nice, będący jego wersją III Koncertu brandenburskiego Bacha. Najbardziej ekscytującym elementem w nim było dla mnie brzmienie organów Hammonda. Drugą rzeczą były zbudowane przez mojego przyjaciela, samodzielnie, organy (choć nie umiał na nich grać). Postanowiłem zrobić to samo. Organy te były sprzedawane w postaci kitu przez berlińską firmę Dr. Böhm. Zebranie na nie pieniędzy zajęło mi kilka lat. Rezultat był jednak rozczarowujący. Miałem w głowie, jako ideał, brzmienie Hammondów, a zbudowane przeze mnie organy kompletnie go nie przypominały, ani też nie brzmiały jak organy kościelne. Sprzedałem je później mojemu ojcu, który je polubił, i kupiłem moje pierwsze prawdziwe organy, Hammond M-3, a moje pierwsze pianino zostało zastąpione przez stary fortepian Bechsteina, który wypełnił mój mały pokój.

Kiedy miałem 16 lat musiałem podjąć decyzję związaną z moją przyszłością. Pomyślałem wówczas o nauce w zawodzie reżysera dźwięku, co byłoby dobrym połączeniem moich umiejętności jako muzyka i elektronika. Mógłbym iść na studia muzyczne, a potem inżynieryjne, na wydziale elektrycznym. Otrzymanie pracy w zawodzie reżysera dźwięku było niestety niemal niemożliwe, Berlin Zachodni był małym, ogrodzonym terenem. Po skończeniu szkoły średniej zająłem się więc muzyką hobbystycznie i poszedłem na studia na wydziale Electrical Engineering w TU Berlin.
Moją ulubioną muzyką w tamtym czasie była przede wszystkim ta, w której mogłem usłyszeć klawisze, a przede wszystkim Hammondy: Keith Emerson (Nice, ELP), Brian Auger, Jimmy Smith, YES, Collosseum, Friedrich Gulda; potem zaś inne instrumenty: King Crimson, Miles Davis i inni. Nie lubiłem już wówczas muzyki orkiestrowej, ale lubiłem kombinację rocka i muzyki poważnej.
W czasie moich studiów pojawiła się nowa technologia: techniki mikrokomputerowe. Na długo zanim w domach stanęły komputery osobiste ja budowałem już własny system komputerowy. Fascynujące były dla mnie również problemy związane z pisaniem programów.
Ponieważ zawsze musiałem na swoje hobby zarabiać pieniądze samodzielnie, musiałem też w tym czasie pracować. Skończenie studiów zajęło mi więc więcej czasu niż zakładałem. W czasie ostatniego semestru, wraz ze swoją dziewczyną (potem moją żoną), zacząłem budowę domu, choć właściwie nie mieliśmy na to pieniędzy. Po odebraniu dyplomu, w 1983 roku, podjąłem swoją pierwszą pracę jako inżynier-projektant. To pierwsze zajęcie nie było dla mnie specjalnym wyzwaniem. Po 9 miesiącach odszedłem więc i zatrudniłem się w firmie, która – jak mówili jej przedstawiciele – miała metody i odpowiednie narzędzia do pisania najwyższej jakości programów. I tak zacząłem pracę jako programista. Zaangażowany byłem w kilka różnych projektów, przede wszystkim związanych z oprogramowaniem systemów komunikacyjnych, np. LAN. Jeden z moich pomysłów został opatentowany i przekazałem go firmie Siemens.

Po krótkim czasie byłem już szefem kilku projektów.
Praca w firmie nie do końca uczyła mnie tego, czego chciałem się dowiedzieć. Rozpocząłem więc drugi projekt, swoją własną firmę softwarową, zajmującą się oprogramowaniem do domowych systemów komputerowych. Za zarobione pieniądze mogłem finansować moje hobby: kupiłem fortepian Steinway B, który zastąpił starego Bechsteina, a także Hammondy B-3. Kupno nowego fortepianu było procesem, który zajął trochę czasu. Wypróbowałem fortepiany rozmaitych marek, np. inne modele Bechsteina, a także Bösendorfera. Steinway najlepiej wypełniał jednak moje założenia. Choć znalezienie „najlepszego” dla mnie modelu nie było łatwe. W ciągu dwunastu miesięcy grałem na wszystkich, dostępnych wówczas w Niemczech, Steinwayach. Potem wybrałem jeden z nich i go dla siebie zarezerwowałem.

W tym samym czasie moja żona, pracująca w wydziale ekonomicznym, założyła swoją własną firmę doradztwa podatkowego. Ponieważ firma szybko się rozrosła, chciałem jej jakoś pomóc i postanowiłem, że ja również zostanę doradcą podatkowym. Jednym z warunków wstępnych były studia z ekonomii. Rzuciłem więc pracę i podjąłem studia na wydziale ekonomicznym – mając 36 lat! Wkrótce po zakończeniu studiów urodziła się nasza pierwsza córka. To całkowicie zmieniło moje życie. Ponieważ drugim z warunków podjęcia pracy jako doradca podatkowy było zdanie państwowego egzaminu, jednego z najtrudniejszych państwowych egzaminów w Niemczech, a przedtem trzy lata pracy w zawodzie, zdecydowaliśmy, że zajmę się córką, zostawiając problem zarabiania pieniędzy żonie. Niecałe trzy lata później rodzi się moja druga córka, a moje plany po raz kolejny się więc zmieniają. Ze względu na mój wiek i ówczesną sytuację ekonomiczną w Berlinie nie miałem szansy dostać dobrej pracy w swoim zawodzie. Musiałem się więc zastanowić, co dalej.
Codziennie patrzyłam na mojego Hammonda B-3, na instrument, na którym nie mogłem grać, ponieważ stał w pokoju jednej z córek. Kiedy go kupowałem kosztował 11 000 marek (Deutsche Mark) i na początku gra na nim sprawiała mi niesamowitą frajdę. Po jakimś czasie ich dźwięk przestał mnie jednak satysfakcjonować. Mogłem grać partie Keitha Emersona, ale nie brzmiało to tak, jak z płyty. To samo było z kawałkami Jimmy’ego Smitha. Przeniosłem więc B-3 do innego pokoju i tak rozpoczął się mój kolejny projekt: znalezienie przyczyny, powodującej zmiany w dźwięku Hammondów i znalezienie rozwiązania tej bolączki, z pomocą internetu, ludzi i grup pasjonatów. Uważnie przestudiowałem ich opinie, miałem jednak wrażenie, że idzie to wszystko w złym kierunku. Po ponad roku, w czasie którego podszedłem do problemu w bardziej zdyscyplinowany, naukowy sposób, odnalazłem prawdziwy powód „starzenia” się dźwięku B-3 i byłem w stanie naprawić mój egzemplarz.
Na wariata wybrałem się na targi Musikmesse 2005 we Frankfurcie, gdzie zaprezentowałem swoje odrestaurowane Hammondy. Reakcja zwiedzających była bardzo pozytywna. Moim celem stała się restauracja instrumentów tego typu i ich sprzedaż.

Musiałem się jednak zmierzyć z pytaniem, jakie często mi wówczas zadawano: jak możesz udowodnić, że dźwięk odrestaurowanego Hammonda jest tym oryginalnym? Przecież nie mogłem grać na nim w latach 60. (Hammondy były wówczas niezwykle ekskluzywnym instrumentem, sprzedawanym najczęściej przez przedstawicieli Steinwaya). Moja odpowiedź była prosta: wszyscy możemy usłyszeć, jak Hammond w tamtych czasach brzmiał, jego dźwięk jest zarejestrowany na płytach w momencie, kiedy był jeszcze właściwy, kiedy się jeszcze nie zestarzał. Wystarczy do tego wysokiej jakości sprzęt audio. Grając ten sam utwór, używając tych samych ustawień powinieneś uzyskać dokładnie ten sam dźwięk, co na płycie. Można powiedzieć, że to brzmienie organów prosto z fabryki.
Żeby jednak móc zaprezentować ludziom brzmienie moich odrestaurowanych B-3 musiałem je jakoś nagrać. Użyłem do tego celu trzech mikrofonów w aranżacji, w jakiej zwykle nagrywa się głośniki Leslie. Aby monitorować proces rejestracji organy ustawiłem w jednym pokoju, a mój system audio, wzmacniacz Burmestera 911, przedwzmacniacz 877 i kolumny B&W 801 S2 w drugim. Wynik był głęboko rozczarowujący. Wszystkie niuanse, jakie słychać z B-3 i Leslie na żywo gdzieś zginęły.
Początkowo kombinowałem z ustawieniem mikrofonów, nic to jednak nie dało. Pewnego dnia wpadł mi do głowy pomysł, jak zbudować swój własny wzmacniacz, w zupełnie inny sposób niż się to przyjęło robić, biorąc pod uwagę, że głównym źródłem dźwięku będzie odtwarzacz cyfrowy. Chodziło o użycie jak najmniejszej liczby elementów, mając w pamięci, że każdy z nich wnosi do systemu skutki uboczne. Mój pomysł zakładał integrację przetwornika cyfrowo-analogowego ze wzmacniaczem w taki sposób, aby w ogóle wyeliminować wszystkie elementy przedwzmacniacza. Ponieważ byłem pewien, że jedynie użycie lamp zapewni najwyższej jakości dźwięk, zdecydowałem się na użycie triod 6C33C. Zaprojektowałem samodzielnie DAC, który był w stanie wysterować lampy końcowe bez użycia kondensatorów sprzęgających. Zaprojektowanie i wykonanie prototypu tego systemu zajęło mi ponad rok i w tym czasie wiele, wiele półprzewodników skończyło w postaci dymu nad moją głową…
Należy pamiętać, że każdy konwerter D/A musi być zoptymalizowany pod kątem jak najniższych szumów. Dla zmniejszenia zniekształceń użyłem innych metod niż sprzężenie zwrotne, ponieważ ujemne SZ jest najgorszą rzeczą, jaka może być we wzmacniaczu zrobiona. Dostajemy z nim najlepsze pomiary, ale i najgorszy dźwięk.

Kiedy posłuchałem tego wzmacniacza, który nazwałem D/AmP, ponieważ był kombinacją przetwornika D/A w roli przedwzmacniacza oraz wzmacniacza mocy, dźwięk był nieporównywalnie lepszy niż ten, który miałem z moim systemem Burmestera. Próbowałem ten rodzaj wzmacniacza, wraz z kilkoma innymi rozwiązaniami, opatentować, okazało się jednak, że wiele elementów, które – jak mi się wydawało – wymyśliłem, było opatentowanych już wcześniej. Oprócz jednej: przetwornika D/A z wyjściem typu “native approximation”, który nazwałem „4-switch D/A-converter”. Nawet integracja przedwzmacniacza z przetwornikiem znana już była wcześniej – w 2000 roku Wadia zaprezentowała koncept czegoś, co nazwano Power DAC. Ponieważ jednak urządzenie generowało zbyt dużo szumu, projekt zawieszono.
W czasie tego procesu wciąż towarzyszyło mi jednak poczucie, że trochę to bez sensu: zawsze wydawało mi się, że płyty winylowe brzmią lepiej niż cyfrowe. Mój wzmacniacz D/AmP miał jednak tylko wejście cyfrowe. Jeśli chciałem odtworzyć płytę LP najpierw musiałem zastosować przedwzmacniacz gramofonowy, a sygnał zamienić na cyfrowy. Zastosowałem do tego celu wysokiej klasy ADC i sekcję przedwzmacniacza gramofonowego wbudowaną do przedwzmacniacza Burmestera 877. Dźwięk był jednak rozczarowujący. W tym systemie nie było żadnego dowodu na to, że płyta winylowa jest lepsza od cyfrowej, pomimo że miałem przecież dobry analogowy front-end: gramofon SME 20 z ramieniem SME V i wkładką Ortofon Venice.


Powodem mógł być przetwornik A/D lub przedwzmacniacz gramofonowy. Ponieważ zastosowałem najlepszy dostępny wówczas ADC, wina spadła na preamp. Od jednego ze sprzedawców wypożyczyłem urządzenie kosztujące jakieś 2000 euro. Dźwięk był jeszcze gorszy niż przedtem. Zdecydowałem więc, że muszę zrobić swój własny przedwzmacniacz gramofonowy. Przestudiowałem wszystkie dostępne układy i pomysły innych ludzi i wymyśliłem układ, w którym mógłbym uniknąć większości błędów. Najważniejszą sprawą wydawało mi się wyeliminowanie wszystkich kondensatorów (poza tym w układzie korekcji RIAA) i zastosowanie lamp w układzie zbalansowanym. Kiedy złożyłem prototyp i go pomierzyłem okazało się, że wyniki są niesamowite. Po podłączeniu go do wejścia liniowego 877 dźwięk nie był już jednak tak dobry. Po jakimś czasie doszedłem do tego, że choć Burmester ma wejścia zbalansowane, układ na wejściu nie jest symetryczny, a bez niego taki układ w ogóle nie ma sensu. I tylko jedna z faz jest wzmacniana, a na końcu sygnał był balansowany. Pomimo że Burmester jest taki dumny ze zbalansowanego toru swoich urządzeń…

Żeby zobaczyć, co mi wyszło z przedwzmacniaczem zaprojektowałem więc swój własny wzmacniacz zbalansowany. Założenia były proste: lampy, zero sprzężenia zwrotnego, zero kondensatorów w torze, transformatory na wyjściu, symetryczny tor. Tak powstał Holographic Music Reproduction System, którego wstępna wersja została ukończona tuż przed wystawą Norddeutsche HiFi-Tage w styczniu tego roku (2013). Wreszcie mogłem usłyszeć zalety mojego Phono Pre i zalety dźwięku z płyt winylowych. Na wystawie High End 2013 w Monachium też miałem tylko prototypy. Mam nadzieję, że całkowicie skończony, w pełni funkcjonalny system będę mógł zaprezentować na wystawie w Monachium w 2014 roku.
Wciąż mam wiele pomysłów na przyszłość: poprawa jakości dźwięku przez zastosowanie specjalnej obróbki sygnału (ale nie w DSP), przygotowanie produktów tańszych niż seria E i być może sprzedaż praw do patentu przetwornika 4-switch-D/A i jego sprzedaż jako osobnego elementu. I wreszcie opracowanie wzmacniacza na bazie pomysłu D/AmP, od którego wszystko się zaczęło.

Czytając to wszystko mogłoby się wydawać, że opracowanie mojego systemu było proste, ale tak nie było. Musiałem stawić czoła wielu sytuacjom, przy których myślałem, że dam sobie spokój, przede wszystkim kiedy dochodziłem do ściany i nie widziałem żadnego wyjścia. Ponieważ jednak jestem potrójnym koziorożcem, nigdy się nie poddaję. To, co mnie nakręcało, to nie były pieniądze, które (mam taką nadzieję) wreszcie wynagrodzą mi wieloletnie starania, ale potrzeba usłyszenia mojej ukochanej muzyki w najlepszy z możliwych sposobów. Jak widać imałem się w życiu wielu zajęć, jednak patrząc wstecz widzę, że każde z nich prowadziło do miejsca, w którym jestem i pomagało w osiągnięciu celu. Ponieważ nie mam dwóch lewych rąk, sam mogę wykonywać większość prac i jestem niezależny od innych, co oszczędza czas i nerwy. Nawet moja przygoda z Hammondami była niezbędna, ponieważ to one były powodem podjęcia wyzwania. Nie pisałem o tym, ale nigdy wcześniej nie projektowałem, ani nie budowałem wzmacniaczy, za wyjątkiem modułu wzmacniającego do organów, w wieku lat 14. Jeśli ktoś by się mnie zapytał zanim przystąpiłem do tego projektu, co jest ważniejszym elementem systemu: kolumny, czy wzmacniacz, powiedziałbym, że kolumny. Cieszę się jednak, że nie wymieniłem swoich kolumn na „lepsze”, ponieważ mój wzmacniacz zmienił ich dźwięk w sposób, w jaki nawet nie mogłem o tym marzyć i jakiego nie oczekiwałem.
Nigdy nie zarzuciłem przy tym gry na fortepianie – lekcje brałem przez wiele lat, nawet po skończeniu studiów inżynierskich. Teraz lubię grać muzykę z mojej młodości. W tym momencie uczę się bardzo trudnego fortepianowego Lacheis, części suity Three Fates z debiutanckiego albumu ELP. Choć YouTube jest platformą, na której wielu ludzi próbuje odegrać utwory Emersona, akurat ten kawałek można spotkać ekstremalnie rzadko, ze względu na trudności techniczne. Może i ja załaduję swoją wersję, żeby pokazać moje umiejętności. Na pewno pomoże mi to odstresować się po pracy. JS

WIZYTA

To nie była lektura na przerwę na papierosa, prawda? Czytając ją po raz pierwszy miałem wrażenie, że mam w ręku scenariusz filmu. Mimo że większość z tych informacji już znałem. Ale sam Jürgen jest osobą niezwykle ciekawą i barwną. Spędziłem z nim kilka dni, słuchając, jedząc, pijąc piwo (w tej kolejności, oddającej ich „wolumen”) i kilka rzeczy wydaje mi się pewne. To człowiek, który wie, co robi, ma jasno wytyczony cel i do niego dąży. Nie spieszy się, tj. jeśli coś wymaga czasu, to ten czas zostaje poświęcony. Jürgen kocha muzykę i ma pokaźną kolekcję płyt winylowych, w większości oryginalnych wydań, z których część widziałem i słyszałem po raz pierwszy. I wreszcie, być może najważniejsze, zbudował system wzmacniający z absolutnego top high-endu. Najlepszy na świecie? Eee – czegoś takiego nie ma. Także i ten ma swój własny charakter. Są w nim jednak elementy, których nigdzie indziej nie słyszałem.

System jest ekstremalnie dynamiczny, dynamiką wydarzenia na żywo (czy coś w tym rodzaju). Na pewno pamiętają państwo moje uwagi co do dynamiki dźwięku odtwarzanego w domu, na systemach audio: to tylko przybliżenie, niezbyt dokładne, tego, co ma miejsce w czasie koncertu. Nie ma fizycznej możliwości, żeby przenieść jedno doświadczenie na inne. Nie pozwalają na to wymiary pomieszczeń, wielkość kolumn i możliwości wzmacniaczy. U Jürgena ten ostatni element wydaje się w dużej mierze zminimalizowany. Grane z gramofonu KlangwellenManufaktur z wkładką Ortofon Anna czarne płyty miały rozmach i tzw. „odejście”, czyli powietrze i oddech, znane mi z niewielu systemów, raczej z bardzo dużymi kolumnami, a częściej z systemów profesjonalnych, ze sceny. Choć dynamika kojarzona jest z mocą, tak naprawdę wynika z rozdzielczości, szybkości narastania sygnału i dopiero potem, wydajności prądowej. A i to nie w długim okresie czasu, a w tzw. „piku”, czyli impulsie. Wszystkie te elementy system Straussmana prezentuje w stopniu wybitnym. Zachowuje przy tym świetną równowagę tonalną. Kolumny Bowersa, ulubione kolumny Jürgena, mają tendencję do osuszania środka pasma i przedkładania szybkości nad wypełnienie. Tak też brzmiały. Ale informacji o dźwięku było tak wiele, podane były tak smakowicie, że bez trudu przeszedłem nad tym do porządku dziennego. A to, co rozmontowuje naszą wewnętrzną rezerwę przed nowym produktem, nową firmą jest przestrzeń. Posłuchałem przez chwilę systemu Burmestera, przecież bardzo dobrego sprzętu, który brzmiał, jakby grał płyty w mono. Po akomodacji w mojej głowie coś przeskakiwało i znowu słyszałem z nim przestrzeń, jednak chwilę to trwało. Powrót do rzeczywistości, czyli tego, co proponuje Straussman trwał ok. 1/10000 s.


WYJAZD

Jürgen jest w sercu i na ustach berlińczykiem, zachodnim berlińczykiem. Ponieważ trochę podglądnąłem, jak może wyglądać życie w tym mieście, jak można tam mieszkać, rozumiem go i sam przez chwilę poczułem się jakbym był jego mieszkańcem. Jeziora, nad którymi stoi willa Jürgena, genialny system komunikacji, fantastyczne jedzenie i świetne piwo – wszystko to powoduje, że chce się tam żyć (choć do piwa pitego w Berlinie musiałem się przyzwyczaić, bo to bardzo jasny pilzner; na pijących ciemne lub pszeniczne piwa z Bawarii patrzy się z pobłażaniem, zakładając, że każdy musi co jakiś czas zrobić coś głupiego, zakosztować egzotyki). Istotna jest także bliskość Poczdamu i pałacu Sanssouci, wybudowanego przez władcę Prus, kochanego przez Berllińczyków, Fryderyka II Wielkiego, którego kapelmistrzem był Carl Philipp Emanuel Bach, syn Jana Sebastiana Bacha. Znane jest zdjęcie (wykorzystane przez Straussmana na jego stronie), na którym grającemu na fortepianie Carlowi Emanuelowi towarzyszy, grając na flecie poprzecznym, sam Fryderyk. I pomyśleć, że to ten sam władca, który brał czynny udział w rozbiorach Polski, która w ich wyniku zniknęła z mapy Europy na ponad 100 lat.
Niezależnie od wszystkiego wrócę tam z rodziną w przyszłym roku, ponieważ wszyscy przez chwilę poczuliśmy się berlińczykami. I się nam to podobało. WP