Dirk Räke i Transrotor ARTUS FMD (za 130 000 euro) w Krakowie Kontakt: Räke Hifi/Vertrieb GmbH Irlenfelder Weg 43 | D-51467 Bergisch Gladbach Deutschland tel.: +49 (0) 2202/31046 | +49 (0) 2202/36844 e-mail: transrotorhifi@t-online.de Strona internetowa producenta: www.transrotor.de Kraj pochodzenia: Niemcy Tekst: Wojciech Pacuła | Zdjęcia: Wojciech Pacuła |
Data publikacji: 16. marzec 2013, No. 107 |
|
Ile ma kosztować luksus? Tyle, ile w stanie jest za niego zapłacić ktoś, kto chce się w nim pławić. Wycenianie produktów tego typu przypomina trochę licytację dzieł sztuki: ich realna cena jest zwykle niemierzalna, dlatego ustala się ją na podstawie najwyższej ceny sprzedaży danego dzieła lub jemu podobnych. Bo produkt luksusowy to z jednej strony lokata kapitału, a z drugiej prestiż – a to dla wielu ludzi połączenie bezcenne. Artus FMD Niemcy na swojej stronie internetowej o gramofonie piszą dosłownie kilka słów: a to, że jest wykonany z aluminium i akrylu, że mamy do czynienia z kardanowym zawieszeniem, z napędem Transrotor Free Magnet Drive (FMD), zasilaczem i dociskiem do płyty. Niewiele tego. Także ilość zdjęć (sztuk cztery) nie pozwala zorientować się z czym mamy do czynienia. Nawet podstawowe dane, takie jak wymiary: 55 x 55 x 120 cm i waga: 220 kg pozwalają się zorientować w temacie tylko powierzchownie – na ich podstawie można jedynie stwierdzić, że to nie jest kolejny gramofon, a raczej naprawdę duży system napędowy. Kilka prostych słów – Nie wiem, czy sobie przypominacie, ale już w „High Fidelity” testowaliśmy produkt tej klasy, właśnie od Transrotora, model Argos (czytaj TUTAJ). Kosztował podobnie: 600 000 zł. Także podstawowe założenia konstrukcyjne były zbliżone: napęd zintegrowany z podstawą, poziomowany za pomocą kardanowego zawieszenia i ciężkiej wagi, z magnetycznym sprzęgiem między talerzem na który przenoszony jest moment napędowy z silników oraz talerzem, na którym leży płyta; między silnikiem i płytą nie ma bezpośredniego kontaktu. Dla wielu problemem był jednak jego nowoczesny wygląd, przypominający secesyjne, geometryczne produkty domowego użytku i meble. Artus, o którym tym razem mowa, wygląda znacznie bardziej „klasycznie”. Ma sześć nóżek, jego obrys przypomina ściętą elipsę, a talerz jest w całości na widoku. NIEMIEC W POLSCE Dowcipów o Polakach jest w Niemczech na kopy. Trochę sami sobie jesteśmy winni, trochę to sprawa wrodzonej, obecnej w każdym narodzie niechęci do obcych, a trochę pewnie jeszcze innych czynników. Polskich dowcipów o Niemcach, szczególnie popularnych w latach PRL-u, też jest od groma. Nie słyszałem jednak dowcipu o Niemcu pracującym u Polaka. A tak to wyglądało, jak film zrealizowany na podstawie żartu: Dirk, fantastyczny facet, z którym znamy się od lat, harował w polskim domu pięć godzin, żeby uruchomić dla nas gramofon. Wszystko robił sam, ponieważ nie chciał, aby gdzieś mu się zawieruszyła którakolwiek z części składowych. Nie, nie dlatego, że miał do czynienia z Polakami (kolejny żarcik), a dlatego, że stopień skomplikowania budowy tego produktu, choć z pozoru to prosta konstrukcja, jest niewiarygodny. |
Urządzenie przychodzi w siedmiu solidnych pakach o wadze pół tony. Trzeba je po kolei rozpakować, rozłożyć elementy na dużej, płaskiej powierzchni i dopiero wówczas przystąpić do montażu. Przyglądaliśmy się temu, podziwiając jakość budowy, precyzję wykonania, ale też i niesamowite rozwiązania techniczne, które czynią z Artusa FMD produkt wyjątkowy. I nawet jeśli ciągle pod kopułą czaszki kołatała się myśl, że mówimy przecież o stu trzydziestu tysiącach euro i należałoby wymagać rzeczy nieprawdopodobnych, widząc to wszystko łatwiej było przyjąć, że po prostu tej klasy produkt musi tyle kosztować. Jak mówił Dirk, za sam materiał, specjalne odmiany aluminium, płacą kilkanaście tysięcy euro. Kolejne tysiące to jego obrobienie i dopasowanie. ODSŁUCH Niezręcznie czuję się przystępując do opisu brzmienia. To nie był bowiem dźwięk, jaki pamiętam od siebie z domu, kiedy miałem Argosa. Próba oceny na podstawie odsłuchu dokonanego tuż po wypakowaniu i złożeniu gramofonu, bez czasu potrzebnego na dotarcie się wszystkich elementów, na wygrzanie się wkładki, przedwzmacniacza (były nowe), w nowym pomieszczeniu ociera się o głupotę. A do tego kilkanaście ludzi wciąż obecnych w pokoju, kolejni wchodzący i wychodzący, wreszcie zmęczenie. Naprawdę byliśmy mocno wykończeni samym patrzeniem na to, jak Dirk zasuwa – nie wiem, jak on to zrobił, że po ustawieniu wkładki nie wywrócił się na bok jak ścięte drzewo, tam gdzie stał; ja pewnie bym tak zrobił. Dirk jednak odpowiadał na niekończące się pytania, zmieniał płyty, komentował je. Zachowywał się, jakby to on wypoczywał, a ktoś inny pracował – jest moc w tym człowieku! Kilka rzeczy było jednak ewidentnych już wtedy. Pierwsza dotyczyła skali dźwięku. Nigdy wcześniej nie słyszałem takiego wolumenu instrumentów. To były realne wymiary, bez ich kompresji do wymiarów „okna” między kolumnami. Scena dźwiękowa nie była ograniczona rozmiarami pokoju. Ale nie dlatego, że kolumny „znikały”, ale dlatego, że kreowana przestrzeń miała ekspansywność, jakiej w systemach audio zwykle nie ma. Instrumenty nie były specjalnie separowane, nie miały głębi, ale to właśnie element który „dociera” się w miarę upływu czasu. Wielkość przekazu była niebywała, niezależnie od tego, czy słuchaliśmy Chorusów Verdiego z oryginalnego LP, czy Hugh Masekela z reedycji płyty Hope. Podsumowanie Znajomi, przyjaciele – ale laicy – często pytają się, dlaczego urządzenia audio tak dużo kosztują. Najprostsza odpowiedź byłaby taka: „bo tak”. Luksus zawsze kosztuje. I trafilibyśmy w samo sedno. Większość ludzi postrzega jednak audio nie jako dziedzinę luksusu, a obszar aberracji, zawłaszczony przez cyniczną szarlatanerię i walniętych oszołomów. Więcej mówi to o nich, o ich świadomości i wiedzy, niż o audio, ale ważne jest, że taka odpowiedź też ich nie zadowala. Sięgam wtedy po porównanie z dziedziny sztuki: kiedy kupujesz grafikę, fotografię, obraz – cokolwiek, nie pytasz o to, dlaczego tyle kosztuje, tylko pytasz sam siebie, czy cię na nie stać, czy nie i czy chcesz je mieć, czy nie. Odpowiedź jest wówczas tego typu: „ale audio to produkty użytkowe, nie sama sztuka”. I to również prawda. Muszę wtedy rozpocząć dłuższą opowieść, opisać sytuację producenta audio, powiedzieć, że gdyby wykonywał dany produkt w setkach i tysiącach egzemplarzy, zlecając to w Chinach, cena mogłaby być wówczas ułamkiem tego, co przy produkcji kilku/kilkudziesięciu egzemplarzy. I że to już nie byłby ten sam produkt. Że przede wszystkim liczy się nie to, z czego jest urządzenie wykonane, a osiągnięty efekt i że często cena jest odzwierciedleniem tego, jak dane urządzenie gra i jak jego dźwięk ma się do dźwięku konkurencji. I wreszcie, że dopracowanie danego produktu do poziomu, który słyszymy to zwykle owoc wielu lat ciężkiej pracy oraz że płaci się nie tylko za proces produkcji, ale także za czas spędzony przy projekcie. I, muszę powiedzieć, to ostatnie zwykle działa najlepiej. |
|
|||
|
strona główna | muzyka | listy/porady | nowości | hyde park | archiwum | kontakt | kts
© 2009 HighFidelity, design by PikselStudio,
serwisy internetowe: indecity