AUDIOFIL: PIĘĆ GRZECHÓW GŁÓWNYCH
iadając u siebie w domu do słuchania muzyki za każdym razem, niezależnie od tego, z czym miałem wcześniej do czynienia, nie mogę uwierzyć własnemu szczęściu. Bo za każdym razem to GRA. Co więcej, każdy dobry produkt, jaki testuję, gra tak dobrze, że chyba jego twórcy się nawet tego po nim nie spodziewali. Te gorsze grają słabiej, ale i one dają sygnały mające wskazać na ich mocne strony. Nawet produkty, które wyraźnie powinny się znaleźć w innej konfiguracji, brzmią znakomicie i łatwo da się wskazać rzeczy, które czynią je wyjątkowymi. Nie jestem w takiej refleksji nad tym fenomenem osamotniony. Mój system nie jest najlepszy na świecie; nie jestem megalomanem i znam jego ograniczenia. Ponieważ jednak został złożony krok po kroku, z namysłem nad każdą zmianą, z dbałością o każdy, nawet najmniejszy detal, jest spójną całością, jest systemem.
Kiedy więc czytelnik przysyła opinię o testowanym przeze mnie produkcie, opinię niepochlebną albo opisującą jego brzmienie w złym świetle, mam do wyboru dwie opcje: pomyliłem się ja albo myli się czytelnik. Pomyłka z mojej strony jest czymś naturalnym, bo jestem człowiekiem. Myślę jednak, że dzięki wypracowanej przez lata metodologii i doświadczeniu zmniejszyłem jej prawdopodobieństwo do poziomu, poniżej którego zejść nie jestem w stanie. Ale równie normalna jest możliwość pomyłki po stronie czytelnika. Powiem więcej: jest ona znacznie bardziej prawdopodobna (nie będę się stroił w piórka fałszywej skromności, jesteśmy dorośli). I dostrzegam pewną prawidłowość. Przez dziesięć lat czytając maile od państwa, odpowiadając na pytania, doradzając w wyborach, doradzam zwykle w kilku podobnych sprawach. Ich rozwiązanie jest zazwyczaj zależne od dostrzeżenia popełnionych błędów, wyznania winy i postanowienia poprawy. Uważam, że w znakomitej większości przypadków, w których coś, co w moim systemie zagrało dobrze albo wręcz fenomenalnie, co wysoko cenię, a co u czytelników „nie gra” albo gra wręcz źle, jest to wynikiem jednego lub kilku grzechów głównych.
Grzech nr 1:
Brak poszanowania dla akustyki pomieszczenia
To, jak dźwięk zostanie odtworzony u nas w domu, zależy zarówno od systemu audio, jak i od pomieszczenia. Produktami i systemami audio zajmujemy się w pismach audio na co dzień, to jest to, co nas „kręci”. Akustyką już nie, zakładając, że to element „zastany”, za który odpowiedzialny jest czytelnik, meloman. Nie mówię, że to dobre. Ale nie mamy nad tym kontroli i nie widzę możliwości, aby pisać o czymś, czego nie widziałem i czego nie słyszałem.
Być może jednak to założenie, według którego system gra w pomieszczeniu, w którym nie popełniono jakichś kardynalnych błędów, jest błędne. Patrząc na to, co państwo piszą, duża część zarzutów, jakie wysuwane są pod adresem produktów audio, to pokłosie zaniedbań albo wręcz ignorancji w dziedzinie akustyki pomieszczenia.
Wyjściem idealnym byłoby kupno podręcznika, który by krok po kroku omawiał dostępne opcje i ukierunkowywał w tym temacie. O ile jednak się orientuję, niczego takiego nie ma, nie ma książki przeznaczonej dla perfekcjonistów, którymi jesteśmy, napisanego przez ludzi, którzy nas znają i rozumieją nasze potrzeby. Być może dlatego, że tak żałośnie niewiele jest w naszym pięknym kraju ludzi znających się na akustyce wnętrz odsłuchowych (ale nie profesjonalnych, bo te mają zupełnie inne wymagania). Ja też nie jestem specjalistą, to cały osobny kosmos, ale staram się stosować do kilku podstawowych założeń.
Jednym z nich jest konieczność odpowiedniego urządzenia pomieszczenia, w którym chcemy słuchać muzyki. Regułą jest, że nie powinno być zbyt puste, ponieważ dźwięk jest wówczas ostry, jasny i krzykliwy. Jeśli już jednak mamy tego typu minimalistyczne wnętrze z dużymi, płaskimi powierzchniami ze szkła, betonu i podłogami bez dywanów, wówczas szukajmy produktów grających ciepło, gęsto, mających obciętą górę. Tak gra duża część urządzeń lampowych, kable w rodzaju Supry, kolumny Castle z serii Knight.
Pomieszczenie nie powinno być też przetłumione, ze zbyt dużą ilością miękkich powierzchni, tapicerowanych mebli, drewna na ścianach. Jeśli tak jest, warto pomyśleć o czymś dynamicznym, otwartym, selektywnym. Zapewne lepiej w takim otoczeniu sprawdzą się produkty Cambridge Audio, Marantza, Denona, kolumny Monitor Audio i Dynaudio. A z kabli – Chordy, Nordosty.
W obydwu przypadkach dobrze by było odpowiednio zaaranżować ustawienie mebli. Najtańszym i najlepszym elementem akustycznym są półki z książkami i płytami. Ustawione na ścianie za kolumnami, albo z tyłu, za nami, poprawią barwę i lokalizację przestrzenną, eliminując też wiele problemów z basem. Dobrym krokiem jest położenie dywanu przed miejscem, w którym siedzimy. Wykładzina w całym pokoju też jest w miarę OK, ale najlepiej sprawdza się połączenie drewnianej podłogi i wełnianego dywanu. Niewskazane jest stawianie stolika przed nami, między kolumnami a miejscem odsłuchowym. Chociaż akurat tutaj Japończycy robią coś przedziwnego: ich systemy stoją na niskich półkach przed nimi, czyli w miejscu, w którym być nie powinny. Nie potrafię tego wytłumaczyć, być może mam jeszcze sporo do odkrycia.
Oswajając pomieszczenie można się wspomóc specjalnie do tego przygotowanymi ustrojami akustycznymi. Robi je wiele firm, również polskich. W ich stosowaniu byłbym jednak ostrożny. Wpływają bowiem na akustykę w konkretny, mocny sposób i nietrudno coś zepsuć. Po drugie najczęściej nie wyglądają zbyt dobrze i zamieniają pokój w jaskinię „geeka”. Jeśli mamy pokój tylko dla siebie, tylko dla naszego hobby, argument estetyczny oczywiście nie ma zastosowania. Powiem jeszcze, że użyłem u siebie kilka paneli Vicoustic, za miejscem, w którym siedzę, i się sprawdziły – i estetycznie, i akustycznie. Pozostała część to półki z płytami, czasopismami i książkami.
Częstym błędem jest też złe ustawienie kolumn względem ścian i względem słuchającego. Podobnie jak przy aranżacji wnętrza, tak i tu najważniejszym wyznacznikiem, którym będą się kierowali melomani, jest pragmatyka, tj. pogodzenie funkcji mieszkalnej z odsłuchami. Jeśli to osobny pokój, zastrzeżenie to nie ma zastosowania. Chodzi po prostu o to, aby kolumny dobrze się wpasowały w dane wnętrze, nie przeszkadzały i dopiero na ostatnim miejscu – grały. Takie jest życie i nie ma potrzeby drzeć szat z tego powodu. Jeśli to jednak możliwe, pamiętajmy o kilku rzeczach: kolumny nie powinny stać zbyt blisko tylnej ściany, baza między nimi powinna wynosić jakieś 2-3 m, a odległość od słuchacza nie powinna być dużo większa od odległości jednej kolumny od drugiej. Dobrze jest ustawić kolumny na ścianie dłuższej i siedzieć bliżej nich niż na krótszej i siedzieć w większej odległości.
Producenci sugerują małe dogięcie kolumn, jednak w moim pokoju w 80% przypadków kolumny grają najlepiej mocno skręcone do środka, krzyżując osie pół metra przede mną (dotyczy to wszystkich monitorów). Ken Ishiwata, ambasador marki Marantz, pokazał w tym roku na wystawie High End 2014 w Monachium ekstremalną realizację tego założenia, krzyżując osie kolumn w odległości metra, ale od ich bazy.
Grzech nr 2:
Brak poszanowania dla szczegółów
Nagrzeszyliśmy już pod tym numerem przy grzechu nr 1. To, o czym teraz powiem, wydaje się tak ulotne, że przez wielu audiofilów traktowane jest jako luksus, coś dodatkowego, na co może kiedyś przyjdzie czas. Tymczasem to błąd. W dobrze dobranym systemie elementy, o których powiem, kreują z tego, co „zastane”, coś naddanego, czego nie da się uzyskać w żaden inny sposób.
Rzecz zasadnicza, to odpowiednio przygotowane zasilanie: kable, listwa sieciowa i może także gniazdko. Jeszcze nie słyszałem systemu, w którym te rzeczy dobrze dobrane nie dawałyby zasadniczej zmiany. Warto tak prowadzić kable sieciowe, aby znajdowały się możliwie daleko od interkonektów i kabli głośnikowych. Jeśli to możliwe, trzeba je tak ustawić, aby się ze sobą przecinały pod kątem prostym.
Rzecz kolejna: elementy antywibracyjne. Porządną platformę pod odtwarzacz i wzmacniacz można zrobić naprawdę niedrogo, ze sklejki albo litego drewna. Dodajemy do tego podkładki Vibrapoda (gumowe) i mamy gotowy element antywibracyjny, Jeśli jednak możemy na to wydać trochę więcej, warto pomyśleć o platformach Rogoz Audio, Divine Acoustic czy Pro Audio Bono – wypróbowałem je i mają głęboki sens. Jeśli mamy więcej pieniędzy, platformy Acoustic Revive są czymś, bez czego trudno się będzie później obyć. Pod urządzenia wstawiamy zaś nóżki, np. Finite Elemente lub Franc Audio Accessories. Nie pomijajmy niczego, w tym platformy pod listwę sieciową.
Warto też potraktować styki preparatem, który poprawia przewodzenie i je konserwuje. Ja korzystam z preparatu Acoustic Revive, ale są na rynku tańsze odpowiedniki. Jeśli to możliwe, zatkajmy nieużywane wejścia i wyjścia specjalnymi wtykami, albo zakryjmy ekranującymi „czapkami”. Te ostatnie robi np. Cardas, a te pierwsze Acoustic Revive.
Jeśli pomyślimy o tych wszystkich elementach, system zagra tak, że trudno nam będzie uwierzyć, że to te same urządzenia i kolumny.
Grzech nr 3:
Za dużo czytania, za mało słuchania, czyli brak wiary w siebie
Wykształcony meloman-audiofil, to taki, który dużo czyta, zarówno teksty poświęcone produktom audio, jak i muzyce. Naprawdę wykształcony meloman to jednak taki, który dużo czyta, ale jeszcze więcej słucha. Zarówno w domu, przy pomocy systemu audio, jak i w czasie koncertów (o koncertach przy grzechu nr 5). Audiofil bez kolekcji płyt nie jest melomanem, a gadżeciarzem. Nic do tych ostatnich nie mam, tyle że ta część populacji nie jest odbiorcą moich tekstów i, jak sądzę, tekstów innych, liczących się magazynów audio na świecie. Pisma w rodzaju „T3” są fantastyczne. Zajmując się czymś innym niż my, punkt ciężkości mają jednak na produkcie, a nie na tym, co on ma robić. Szanuję tę fascynację, ale jej nie podzielam.
Namiętne czytanie bez równie namiętnego słuchania może być też wynikiem braku wiary we własny osąd. Poziom meta audiofilizmu (a poziomem podstawowym jest dla nas muzyka odtworzona w najwyższej możliwej jakości) jest kluczowy dla zrozumienia tego, co się robi i jak dojść do celu. Powinien być jednak elementem wspomagającym podstawowe zachowania audiofila-melomana, którymi powinny być: słuchanie muzyki i odsłuchy (to dwie różne rzeczy, już o tym kiedyś pisałem). Wraz z czasem nasze osądy będą coraz bardziej wyważone i osadzone w rzeczywistości; będą wiarygodne. Dopóki nie zdamy się na nasz słuch, dopóty będziemy czytali, co inni mówią o tym, co my słyszymy – taki karkołomny kalambur z tego wychodzi. Nie znaczy to oczywiście, że nasz osąd jest ostateczny i niepodważalny. Trzeba być otwartym na uwagi innych. Z czasem, tak to widzę, ta otwartość będzie znikała, pielęgnujmy ją jednak jak najdłużej. Na samym końcu jest jednak ściana: ostatecznie to my słuchamy, to my wydajemy pieniądze i to nam ma się to, co słyszymy, podobać. Dlatego warto słuchać. Kropka.
Grzech nr 4:
Trzy płyty na krzyż, czyli sztuka dla sztuki
Żeby jednak można było mówić o odsłuchach sprzętu i słuchaniu muzyki (odsłuchujemy sprzęt po to, aby jak najlepiej usłyszeć muzykę), trzeba mieć czego słuchać. Mówię o nagraniach: płytach lub plikach (ew. taśmach i kasetach). W tym ujęciu nośnik nie ma najmniejszego znaczenia, liczy się to, co „przenosi”. Myślę, że każdy zakochany w dobrze odtwarzanej muzyce powinien powoli, krok za krokiem, budować swoją kolekcję płyt, albo nagrań. Jeśli jest nastawiony na pliki, powinien dbać o to, aby pochodziły ze sprawdzonego źródła – ripowane w niesprawdzonych warunkach płyty CD brzmią często koszmarnie; ripowanie to prawdziwa sztuka. Jeśli to tylko możliwe, warto zastępować pliki o jakości MP3 likami o jakości CD, a te plikami wysokiej rozdzielczości. Jeśli istnieje kilka wersji (wydań) płyty, warto mieć pliki z wszystkimi.
W przypadku fizycznych nośników sprawa ma dużo więcej odcieni i jest bez porównania ciekawsza, to całkiem osobny świat. Kupujmy płyty wykonawców, których lubimy, w najwyższej możliwej jakości. Kolekcja będzie miała wówczas większą wartość, również emocjonalną. Czyli „wydanie polskie” tak, ale tylko w ostateczności. Lepiej kupić pełne wydanie zagraniczne, ale jeszcze lepiej jego wersję japońską, a najlepiej w którymś z nowych sposobów wydawania płyt, jak SHM-CD, HQCD czy Blu-spec CD albo BSCD2. Najlepsze są płyty CD wydane jako XRCD, świetne są też wydane na złocie. Mając jedną płytę danego wykonawcy eksplorujmy jego twórczość, czytajmy o nim, podchodźmy do tego, co słuchamy, ze zrozumieniem; to ubogaca muzykę w sposób wręcz nieprawdopodobny.
Jeśli chodzi o płyty winylowe, zasada jest jasna: największą wartość mają oryginały. W przemyśle płytowym pod tą nazwą („oryginał”) kryje się pierwsze wydanie. Wszystkie następne są wtórne i mniej szanowane. Wyjątkiem od tej reguły są reedycje przygotowane przez specjalistów, firmy Mobile Fidelity, ORG, Analogue Productions, Audio Fidelity i inne. Zazwyczaj oryginał i tak jest rozumiany jako ten lepszy, ale różnica w wartościowaniu jest w tym przypadku znacznie mniejsza.
Warto śledzić specjalistyczne strony internetowe, takie jak CD Japan, gdzie kupujemy wybrane pozycje („japończyki”), serwis aukcyjny ebay i inne. Jakiś czas temu zapisałem się do klubu firmy Audio Fidelity, ze zniżką na płyty i niskimi numerami (wydawnictwa są numerowane). Będąc w Monachium umówiłem się też z panem Andreasem Spreerem (firma Tacet), że będę kupował wszystkie analogi, jakie wyda. To niewielka firma i nie powinno to być dużym obciążeniem. Ale tak właśnie powstają kolekcje. A bez kolekcji płyt (nagrań) audiofilizm nie ma sensu.
Świetnym miejscem na poznawanie nowych wykonawców i artystów, gdzie można też zaopatrzyć się w płyty w obniżonej cenie, są koncerty. Zaraz o nich powiem, ale trzeba wiedzieć, że wszystkie grzechy i grzeszki łączą się ze sobą i lecząc jedne, zwykle poprawiamy też sytuację w innych.
|
Grzech nr 5:
Brak punktu odniesienia
Płyty (będę się trzymał tego określenia, ale myślę generalnie o nagraniach) słuchane w różnych miejscach, na różnych systemach, są jednym z najważniejszych punktów odniesienia. To dźwięk zarejestrowany na danym nośniku staramy się odtworzyć jak najlepiej. Powielany bez końca aksjomat, jakoby chodziło o odtworzenie w domu wydarzenia na żywo, jest, moim zdaniem, z gruntu fałszywy. A jednak to, co się dzieje na scenie, jest drugim źródłem wiedzy o dźwięku.
Najłatwiejszy do zweryfikowania jest dźwięk instrumentów akustycznych, niewzmacnianych. Trzeba jednak wiedzieć, że to swego rodzaju przybliżenie do tego, czego możemy oczekiwać w domu. Brzmienie instrumentu zależy bowiem od wielu czynników, wśród których miejsce wykonania jest niesłychanie ważne. Dla przykładu: podczas ostatniej edycji festiwalu Misteria Paschalia (Kraków 2014) byłem na trzech koncertach, wśród nich na Morte e epoltura di Chisto Caldara, w wykonaniu Europa Galante i Fabio Biondi. Słyszę ten zespół w Filharmonii Krakowskiej kolejny raz i znowu inaczej brzmi. Tym razem muzycy siedzieli, a skład był niewielki. Zmieniło to propagację dźwięku w niewiarygodny sposób, zmniejszając wolumen i wprowadzając do brzmienia więcej ciszy (pauzy).
W koncertach rockowych o brzmieniu trudno w ogóle powiedzieć. Nawet tak dobrze nagłośniona impreza, jak koncert Petera Gabriela w Łodzi, gdzie pojechałem z synem, była tylko pewnym przybliżeniem tego, co można było usłyszeć na płycie. A tym razem porównanie było o tyle wiarygodne, że Gabriel zagrał w całości album So z 1986 roku, a na scenie byli ci sami muzycy: Tony Levin na basie i Manu Katché na perkusji. A jednak…
W muzyce szukamy emocji, nowych lub tych, które w nas drzemią. Produkty audio mają nam pomóc do nich dotrzeć, a im lepszy dźwięk uzyskujemy, tym to jest łatwiejsze, tym bliżej jesteśmy muzyki. Każdy grzech popełniony przeciwko niej oddala nas od celu. Tak więc nie grzeszmy. A jeśli już, to zaraz się podnośmy i idźmy dalej.
Cykl: audiofil - to brzmi dumnie:
- Koncert w domu - jaka piękna katastrofa!, „High Fidelity” kwiecień 2014, No. 120, czytaj TUTAJ
- Unboxing – kilka słów o boxach, „High Fidelity” luty 2014, No. 118, czytaj TUTAJ
- Transport, czyli napęd, „High Fidelity” listopad 2013, No. 115, czytaj TUTAJ
- Akcesoria, czyli historia pewnego nieporozumienia, „High Fidelity” lipiec 2013, No. 111, czytaj TUTAJ
- Mój pierwszy system, „High Fidelity” czerwiec 2013, No. 110, czytaj TUTAJ
- Moje miejsce na ziemi, czyli o czym marzy meloman-audiofil, „High Fidelity” luty 2013, No. 106, czytaj TUTAJ
- Audiofil w czytelni, czyli magazyny audio, „High Fidelity” grudzień 2012, No. 104, czytaj TUTAJ
- Wystawa - możliwości do wykorzystania, „High Fidelity” listopad 2012, No 103, czytaj TUTAJ
- Klasyfikacja, czy szatańskie wersety?, „High Fidelity” październik 2013, No. 102, czytaj TUTAJ
- Sprzęt - kilka słów o tym, co nas podnieca, „High Fidelity” wrzesień 2013, No 101, czytaj TUTAJ
- Odsłuch – krótkie wprowadzenie do nietypowego zachowania (czyli dlaczego słuchanie nie zawsze jest odsłuchem i co z tego wynika), „High Fidelity” maj 2012, No. 97, czytaj TUTAJ
- Audiofil – krótkie wprowadzenie do człowieka (kilka dowodów na istnienie sensu w branży audiofilskiej), „High Fidelity” marzec 2012, No. 95, czytaj TUTAJ
DEPECHE MODE A.D. 2014
Music On Vinyl | BSCD2
Music On Vinyl jest jednym z najciekawszych przedsięwzięć związanych z rynkiem winylowym ostatnich lat. To także jedna z największych tłoczni płyt LP w Europie i nie tylko. Krążki z charakterystycznym logo widać na dużej części płyt stojących na półkach sklepów z muzyką. Warto wiedzieć, że to tam, w holenderskim Haarlem swoje winyle tłoczyła i wciąż tłoczy m.in. firma Columbia, a teraz Sony. Tę fascynującą historię postaram się przybliżyć już wkrótce, po dokończeniu wywiadów z ludźmi z MOV, pokazując i recenzując kilka najciekawszych tytułów z ostatnich miesięcy. Tym razem chciałbym jednak powiedzieć kilka słów na temat reedycji płyt Depeche Mode, jakie dzięki Music On Vinyl otrzymali fani grupy.
W lutym 2014 roku na oficjalnej stronie bandu ukazała się informacja o nowych tłoczeniach jej całego katalogu. Ich ukazywanie się podzielono na kilka etapów, w pierwszym oferując cztery tytuły: Some Great Reward, Music For The Masses, Songs Of Faith And Devotion oraz Black Celebration Na 24 marca zaplanowano A Broken Frame, Ultra, Construction Time Again oraz Violator, a na 27 maja Speak & Spell, Exciter, Playing The Angel oraz Sounds Of The Universe. Z nich wszystkich najwięcej oczekiwań wzbudził Playing The Angel, który od dawna nie był dostępny w sprzedaży.
Podstawowym pytaniem, jakie sobie zadawano, było to, jakim materiałem wyjściowym firma będzie dysponowała, tj. czy to jest powtórzenie tych samych remasterów, z jakich wytłoczono wersje z 2007 roku, wydane jeszcze przez EMI/Mute (z naklejką „Limited Edition - Remastered - Deluxe Heavy Vinyl”), czy może pracowano nad nagraniami od nowa.
Odpowiedź już znamy, choć można było do niej dojść analizując sytuację i patrząc w kalendarz. Music On Vinyl to firma tłocząca płyty dla wielkich wytwórni, w tym Sony Music. Korporacja Sony wykupiła prawa do wydawania nagrań z katalogu Depeche Mode po przejściu grupy z EMI/Mute w czerwcu 2013 roku (czytaj TUTAJ). Zapowiedź wydania pełnego katalogu z pierwszymi pozycjami już dziewięć miesięcy później wskazywało na to, że Sony chce po prostu potwierdzić w ten sposób swoje prawa do muzyki grupy. Tym bardziej, że poprzednie wydanie od dawna było niedostępne.
Przyglądając się nowym wersjom widać, że poligrafia jest identyczna, ma takie same tłoczenia, rodzaj druku itp. Jedyną różnicą jest zmiana loga na tylnej stronie okładki. W kilku przypadkach miejsce z wklejką w oryginalnych wydaniach jest mocno wytłoczone, a w nowych jest płaskie.
Znacznie ważniejsze wydają mi się jednak informacje, które znajdziemy na wewnętrznej części krążka, po ostatnim utworze. Widnieją tam znaki MOV, ale zaraz obok widać wydrapane inne znaki. Okazuje się, że to sygnatury, które widniały na poprzednim wydaniu. Wniosek, który się nasuwa, jest jednoznaczny: firma przy tłoczeniu nowych płyt korzystała z dokładnie tych samych matryc, co poprzednie. Czyli że nie ma mowy o nowym remasterze, a co więcej – o nowym nacięciu.
Co ciekawe, starsze i nowsze wydanie różnią się jednak dźwiękowo. Nie są to duże różnice, na lepszych gramofonach będą jednak do wychwycenia. Inna sprawa, czy będą miały znaczenie; mam co do tego wątpliwości. Próbę przeprowadziłem na czterech reprezentacyjnych, jak sądzę, tytułach: A Broken Frame, Construction Time Again, Music For The Masses oraz Songs Of Faith And Devotion (odpowiednio: MOVL944, MOVL946, MOVL942, MOVL943).
Nowe tłoczenia mają punkt ciężkości położony nieco wyżej. Można powiedzieć, że ich bas ma nieco niższy poziom. Góra wydaje się niemal identyczna, choć wersje MOV mają ciut wyższy szum przesuwu. Ważniejsza jest jednak definicja niskich częstotliwości. Wersje EMI mają sporo basu i grają dość nisko. Płyty z pierwszego okresu, jak A Broken Frame, potrzebują tego, są gęste i ciemne. Potwierdzają to pochodzące z niej maksi-single. Wersja MOV brzmi przez to mniej jak oryginał. Wcale nie gorzej, tylko inaczej. Z kolei przy płycie Songs Of Faith And Devotion uporządkowanie tego zakresu przyniosło korzyści, w postaci mniejszego bałaganu i lepiej definiowanej średnicy. W wersji EMI bałagan na samym dole powodował, że trudno było się skupić na tym, co było powyżej.
Różnice, o których mówię, mogą wynikać jedynie z trochę innej formuły winylu, to ostatecznie ten sam remaster i te same matryce. Wyższy szum przesuwu, o którym mówiłem, nie jest dokuczliwy i słychać go dopiero na naprawdę dobrym systemie, nie przykładałbym więc do niego szczególne dużej uwagi. Zmiana balansu tonalnego może być jednak tym, co pozwoli się wobec nowej edycji określić. Jeśli macie państwo wersje z 2007 roku, zostańcie przy nich i nie kupujcie nowych. Jeśli ich nie macie, a jedynie oryginały, reedycja MOV będzie fajnym uzupełnieniem kolekcji, pokazując te same nagrani w nieco innej odsłonie (czytaj TUTAJ).
Nowe wersje na winylu są dla mnie fascynujące, zawsze i niezmiennie. Przebija je tylko jeden rodzaj nośnika: płyty Compact Disc w jednym z „formatów” (cudzysłów jest konieczny, bo formatem jest Compact Disc, to są jedynie jego autorskie realizacje) „wysokiej rozdzielczości”: XRCD, HQCD, SHM-CD (Platinum) i Blu-spec. Kiedy więc w kwietniu, o ile się nie mylę, japoński sklep CD Japan opublikował informację o wydaniu w niedługim czasie katalogu Depeche Mode na BSCD2, czyli Blu-Spec CD2, nowszej wersji Blu-spec, jednym ruchem zamówiłem całość. Zareagowałem w ten sposób, ponieważ: chodziło o płyty BSCD2 (ostatnie odsłuchy KTS-u dotyczące tego typu nośników TUTAJ), chodziło o tzw. „mini LP” i chodziło o moją ulubioną kapelę. To nic, że mam większość dotychczasowych wydań: japońskie wydania w pełnym wypasie były czymś, czemu oprzeć się nie mogłem.
Zanim do mnie doszły, otrzymałem od czytelników HF dzielących moją fascynację chłopakami z Basildon informacje o płytach (do nich doszły wcześniej) i o tym, że dostępne są też dwa boxy Uniondisk (o czym wcześniej nie wiedziałem).
Odsłuch i porównanie wersji BSCD2 miały miejsce po tym, jak przesłuchałem nowe wydawania winylowe. Były więc w pewien sposób „skażone”. Miałem jednak dzięki temu możliwość dość szybkiego sformułowania pewnych ogólnych spostrzeżeń. Materiał na nowym wydawnictwie jest dokładnie i identycznie ten sam, co w „Collectors Edition” z 2006 roku. Nawet opisy są dokładnie te same – na „mini LP” znajdziemy informację o tym, że to materiał przygotowany dla wersji „Collectors Edition” (o kolekcji czytaj TUTAJ). Mamy więc do czynienia z dokładnie tym samym materiałem, tj. remasterem, tyle że wydanym w Japonii i na BSCD2. Poprzednia wersja dostępna była w dwojakiej formie: jako dwupłytowe wydawnictwo SACD/CD + DVD lub CD + DVD. Duża część tych ostatnich tłoczona była w polskim Takcie, natomiast SACD/DVD pochodziły z austriackiej tłoczni Sony.
Ciekawostka: kiedy na początku lat 90. firma ta szukała partnera w Europie mającego tłoczyć dla niej płyty Compact Disc, najpoważniejszym kandydatem była holenderska firma Artone, wieloletni współpracownik Japończyków. Na spotkanie z CEO Sony, szef holenderskiej tłoczni, przygotowującej płyty winylowe Sony dla Europy, nieco się spóźnił. Ubiegł go Otto Zich, który nie miał żadnego doświadczenia w tłoczeniu płyt, ani nawet samej tłoczni. Miał jednak dar przekonywania. Tak Artone straciła szansę życia i po jakimś czasie zniknęła. Na szczęście jednak nie całkiem – to na jej podbudowie, przy wykorzystaniu jej maszyn i ludzi wyrosła firma Music On Vinyl. W przyrodzie nic nie ginie…
Porównanie nowej i starszej wersji było ekstremalnie ciekawe. Bardzo chciałbym powiedzieć, że BSCD2 miażdży wydanie EMI i że trzeba je jak najszybciej kupić, ale nie mogę. Różnice, jakie słyszę, nie są na tyle duże, żeby można było mówić o jakościowej zmianie. Nowe wydania są nieco gładsze, mają nieco lepiej definiowaną górę i są ciut cieplejsze. Różnice te mają większe znaczenie przy nowszych płytach, mających „cyfrową” sygnaturę. Starsze aż tak bardzo na tym nie zyskują.
Myślę więc, że Sony zrobiła ten sam ruch, co przy winylach: zabezpieczyła sobie teren, pokazała, kto teraz rządzi. „Japończyki”, z OBI, mini LP, dokładnymi replikami wkładek na płyty, no i wytłoczone w Sony na maszynach dla BSCD2 są kuszące. Starsze wydanie jest jednak o wiele bardziej wartościowe, przede wszystkim ze względu na dodatkową płytę z materiałami audio i wideo. Dla wielu ważne będzie też to, że to tak naprawdę płyty SACD. Jeśli ja macie, japońskie wersje nie będą żadną zmianą. Mówię to z bólem serca, bo jestem fanem japońskich wydań. Nic jednak na to nie poradzę: w tym przypadku sposób zremasterowania materiału, wybory, jakich wówczas dokonano, mają wielokrotnie większy wpływ na efekt końcowy, niż sposób wytłoczenia płyty. Jest tak zarówno przy wydaniach winylowych, jak i cyfrowych. Trzeba będzie poczekać na nowy remaster, żeby miała sens jakakolwiek zmiana.
Wojciech Pacuła
|