ROGER WATERS O WOJNIE,
czyli artysta wobec świata i świat wobec artysty
NIEDZIELĘ 4 WRZEŚNIA TEGO ROKU ROGER WATERS opublikował list otwarty do pierwszej damy Ukrainy, Ołeny Zełenśkiej. W aroganckim tonie tłumaczył Ukraince, że powodem, dla którego jej kraj znalazł się w tragicznej sytuacji jest nieuleczalna chęć Waszyngtonu do antagonizowania bogu ducha winnej Rosji. Wezwał ją ponadto do tego, aby wpłynęła na męża, by ten spełnił swoje przedwyborcze obietnice i zaprowadził pokój w Donbasie i by wziął się nareszcie za przestrzeganie protokołu mińskiego. List wieńczy wywód, który wpisuje się w kremlowską retorykę: „Ukrainą rządzą mroczne siły nacjonalistyczne, wielokrotnie prowokujące w przeszłości „sąsiadów, Federację Rosyjską”. Mówiąc krótko: Ukraina sama jest sobie winna, ale jeszcze bardziej winne są Stany Zjednoczone. Rosja? Zrobiła, co musiała.
Kiedy przeczytałem ten tekst, najpierw w tłumaczeniu serwisu Onet.pl, a następnie w oryginale na facebookowym profilu Watersa, wyparowała ze mnie jakakolwiek chęć słuchania płyt, przy których się udzielał, niezależnie czy mówimy tu o projektach solowych, czy krążkach nagranych pod szyldem PINK FLOYD. Czemu mam – pomyślałem – słuchać twórczości człowieka, który nie tyle bredzi, ale bredzeniem powtarza, niczym pożyteczny idiota (ros. поле́зный идиот), propagandę kraju, który nie potrafi się powstrzymać, by co kilka dni nie pogrozić całemu światu atomową anihilacją?
Ot, zagwozdka: w jaki sposób związani są artysta i jego dzieło? Czy mogę wezwać do bojkotu, zachęcać innych do niesłuchania muzyki, nieoglądania filmów, nie brania udziału w wystawach, jeśli odpowiedzialni za nie artyści są ludźmi głupimi lub po prostu złymi? Czy moralne „prowadzenie się” takiego człowieka powinno mieć wpływ na odbiór dzieła? Może trzeba te dwa podmioty wyraźnie rozgraniczyć, może nam, odbiorcom wytworów kultury, NIE WOLNO łączyć twórcy i tworu?
Chociaż wydaje nam się, że poruszone powyżej zagadnienia są stare jak świat, to nie jest to prawda. Do niedawna (relatywnie) nikomu takie rozmyślania nie spędzały snu z powiek. Artysta – dowolny: malarz, muzyk, pisarz, rzeźbiarz, architekt i tak dalej – przez znaczną część rozwoju cywilizacji ludzkiej pełnił rolę podrzędną w stosunku do lepiej ustosunkowanych. Bliżej mu było do statusu „użytecznego narzędzia”, przy pomocy którego majętna osoba (cesarz, król, papież, książę, kardynał, feudał) lub instytucja (państwo, kościół, cech rzemieślniczy, zakon) mogły wyrazić wartości, które uważali za słuszne.
GEORGES DUBY, jeden z najbardziej zasłużonych mediewistów XX wieku, opisuję tę problematykę w pracy zatytułowanej Czas katedr. Sztuka i społeczeństwo 980-1420:
Dzisiaj, kiedy wielki artysta ma więcej pieniędzy niż jakikolwiek ewentualny mecenas, kiedy jest więc sam dla siebie mecenasem, komponuje i tworzy w zupełnej swobodzie, dla własnego zadowolenia i jakby na własny użytek, musimy zdobyć się na pewien wysiłek, by wyobrazić sobie, jak silne były pęta, które w czasach Cimabuego, mistrza Teodoryka czy Slutera czyniły artystę więźniem nabywcy. Wszystkie ważne dzieła powstawały wówczas na zamówienie, każdy artysta podporządkowany był ściśle życzeniom swojego klienta, żeby nie rzec – pana.
Duby zajmował się europejskim (głównie francuskim) średniowieczem, sytuacja ta nie była jednak niczym dziwnym i kilka wieków później. Tak należy tłumaczyć rozterki MOZARTA, który – zdając sobie sprawę ze swojego geniuszu – nie mógł pogodzić się z brutalnymi realiami XVIII-wiecznego Wiednia. W tamtym miejscu i czasie jedyne osoby, których zdanie naprawdę się liczyło, należały do arystokracji. Tworzyły zamknięte kółko, do którego obcy nie byli zapraszani – nawet wybitnie uzdolnieni. To dlatego Józef II Habsburg mógł pokusić się o nieprzychylny komentarz (anegdotyczne „za dużo nut”) w stosunku do jednej z oper Wolfganga Amadeusza. Jeżeli członkowie elity nie byli zainteresowani opinią Mozarta na temat muzyki, tym bardziej nie obchodziło ich, co sądzi o innych aspektach życia: polityce, społeczeństwie, ekonomii czy historii.
Zmianę w mentalności przyniosły kolejne stulecia, szczególnie wiek XX. Artysta przedzierzgnął się z wyrobnika na usługach pana w gwiazdę, geniusza, człowieka obdarzonego iskrą bożą. Zaczęło się wokół nich kręcić coraz więcej osób, skuszonych blaskiem, którym twórcy coraz mocniej jaśnieli. Trasy koncertowe, rozhisteryzowani fani i fanki, bogactwo, przepych, w końcu: możliwość wywierania realnego wpływu na świat. Mozart był rugany przez, skądinąd średniej klasy, władcę, a ledwie półtora wieku później królowa Elżbieta II nagradzała Beatlesów Orderem Imperium Brytyjskiego. Co więcej, od kilkudziesięciu lat coraz uważniej przysłuchujemy się nie temu, co artyści chcą nam powiedzieć przez swoje dzieło (które zaczyna pełnić funkcję wtórną do życia gwiazdy), a wsłuchujemy się w ich przemyślenia.
Trzeba wyraźnie podkreślić, będzie to bowiem ważne w tym kontekście, że sposób w jaki obecnie postrzegamy popularnych artystów nie został wyryty w kamieniu, nie jest obowiązującą od dawien dawna normą,a tym bardziej nie jest dogmatem. W ramach długiego trwania cywilizacji jest anomalią.
Wróćmy do przywołanego wcześniej problemu: czy ocena twórcy powinna wpływać na ocenę dzieła? To ważne pytanie, ponieważ artystów, których wypowiedzi budzą kontrowersje jest naprawdę wiele. Żeby nie rozwodzić się nadto, pozostanę w kręgu muzyki. W ostatnich latach byliśmy świadkami, między innymi, procesu R. KELLY’ego, który w tym roku został skazany za przestępstwa seksualne i handel ludźmi, premierę dokumentu o MICHAELU JACKSONIE i wyjściu na jaw jego pedofilskich skłonności, niedawno świat obiegła wiadomość o gwałcie na nieletnim chłopcu, którego miał dopuścić się o. ANDRÉ GOUZES, dominikanin i kompozytor wielu pieśni religijnych, śpiewanych często w kościołach czy na pielgrzymkach.
|
Przed napisaniem tego tekstu pokusiłem się o przeczytanie kilkunastu artykułów i zadanie tego pytania kilkudziesięciu znajomym. Sprawa budzi, mówiąc oględnie, ogromne emocje. Większość komentatorów i moich rozmówców starała się zachować umiar. Wskazywali na rolę kontekstu, w którym operujemy. Wspieranie kultury rosyjskiej w tym momencie uważali za jednoznacznie złe, odrzucając na przykład utwory DOSTOJEWSKIEGO, mającego nota bene fatalne zdanie o Polsce i Polakach (uważał nas za sprzeniewierzonych, zapatrzonych na Zachód moralnych bankrutów, rzecz jasna w kontrze do zdolnych do szlachetności Rosjan), Dostojewskiego śniącego o wielkiej Rosji wzniesionej ponad inne narody siłą duchowych wartości. Po wojnie – kto wie? – Być może nadejdzie czas na powrót do rosyjskich dzieł, dokładnie tak samo, jak nie mamy teraz problemu z recepcją kultury niemieckiej – niegdyś tak wrogiej nam i wobec nas agresywnej.
Inne zaproponowane mi podejście wyraźnie rozgranicza autora od dzieła, ale zezwala na swobodną krytykę artysty jako osoby. W takim wariancie wzywanie do bojkotu twórczości jest nie na miejscu, ale wyrażenie negatywnej opinii o człowieku już jak najbardziej. Możemy więc spokojnie sięgać po Thrillera czy Bad Jacksona, potępiając równocześnie jego zachowanie i jego samego.
Osoby optujące za takim wyjściem wskazywały, że odżegnywanie się od płyty czy filmu może nieść nieprzewidziane konsekwencje, a problemy piętrzą się z każdym kolejnym wyborem. Jeśli R. Kelly nie jest człowiekiem godnym naśladowania, a jego hit I Believe I Can Fly został użyty w filmie Kosmiczny mecz, to czy nasze „embargo” powinno objąć również i to dzieło? A jeśli fragmenty Kosmicznego meczu zostały wykorzystane w innym filmie, to i czy ten powinien zostać zamieciony pod dywan? Łatwo się zaczadzić oparami absurdu.
Od najbardziej krewkich usłyszałem z kolei, że nawet i na krytykę artysty-osoby nie mogę sobie pozwolić; kim ja w końcu jestem, by w jakikolwiek sposób negatywnie wypowiadać się o osobie wybitnie uzdolnionej, która w życiu (w domyśle: w przeciwieństwie do mnie) coś osiągnęła? Jest to opcja, nawiązując ponuro do ostatnich gróźb Putina, „atomowa”: dzieło, szczególnie to wielkiej wagi (na przykład The Wall Floydów) uświęca osobę za niego odpowiedzialną, unosi ponad resztę nas w sferę nietykalności, w sferę sacrum.
Zbliżając się do końca, chciałbym skorzystać z wyjątkowej okazji i udzielić kilku wskazówek, które mogą być pomocne przy rozwiązywaniu tego dylematu. Wydaje mi się, że najgorsze, co możemy zrobić, to przywdziać się w zbroję dogmatów. Te dominują szczególnie u apologetów rozwiązania pod tytułem „zero krytyki”. W końcu to właśnie dogmatycznemu podejściu Rosjan zawdzięczamy obecną sytuację, skąd więc pomysł, że uciekanie się do nich poprawi nasze rozumienie świata (a nawet komfort życia) w innych dziedzinach?
Nie potępiam nikogo, kto sięga w trakcie wojny w Ukrainie po Dostojewskiego (Braci Karamazow kończyłem już po jej wybuchu), Jacksona czy umilającego wieczory nazistom KARAJANA, ale osobiście odżegnuję się od owoców ich pracy, nie mam również problemów z wyrażaniem negatywnych emocji, które te (i nie tylko) osoby we mnie wzbudzają. Wystarczy mi wolność wyboru. Wyboru, by od czasu do czasu wstać i głośno ch…owi powiedzieć, że jest ch…m.
A pamiętajmy w tym wszystkim jeszcze o tym, że wyjątkowy status, którym obecnie cieszą się artyści-gwiazdy jest historycznie czymś nowym. Tym bardziej niezrozumiałe są dla mnie tak ostre wypowiedzi, w których zabrania się krytykować co bardziej rozpoznawalnych piosenkarzy czy pisarzy.
A co z Watersem? Dlaczego jego wypowiedź o Ukrainie tam bardzo mnie zezłościła, o wiele mocniej, niż grający dla nazistowskiej wierchuszki Karajan czy lubiący-dzieci-zbyt-mocno Jackson? Odpowiedź jest bardzo prosta. Chociaż nie zgadzam się z tym, w jaki sposób zachowywali się ci dwaj twórcy, mam w sobie na tyle pokory, by wiedzieć, że ich sytuacja życiowa nie była czarno-biała. Ani nie żyłem w latach 30. w III Rzeszy, ani mnie mój ojciec (pozdrawiam redaktora naczelnego „High Fidelity”) nie bił i nie wykorzystywał do zarabiania pieniędzy.
Przypadek ex-Floyda jest inny, dalece mniej złożony: oto wybitnie uprzywilejowany, superbogaty biały obywatel Zachodu wyjaśnia innym (Ukraińcom, Tajwańczykom, Polakom – lista jest całkiem długa), w jaki sposób powinni żyć, chociaż nie ma o nich, o ich kulturze, historii, traumach bladego pojęcia. Jest zapatrzonym w siebie ignorantem, któremu wydaje się, że skoro nagrał kilka doskonałych (to trzeba mu oddać) albumów, to wszystko, co pojawi się w jego głowie nosi znamiona geniuszu.
Mamy do czynienia z modelowym przykładem zjawiska, o którym coraz głośniej w zachodnich mediach: westplainingu, a więc sytuacji, w której mieszkaniec Zachodu łaskawie opisuje nieokrzesanym dzikusom z innych części świata ich położenie i doradza, w jaki sposób się zachowywać. W tym roku sam doświadczyłem, bezpośrednio, takiego zachowania i dlatego wiem, jak bardzo jest ono upokarzające. W wypadku listu do Zełenśkiej nic Rogera Watersa nie tłumaczy, nawet jego (powtarzane przez niego wciąż i na nowo) problemy związane ze śmiercią ojca. To po prostu obrzydliwe. Dlatego też to, co od niego pochodzi wydaje mi się – na zasadzie przedłużenia – obrzydliwe.
I jeszcze jednak uwaga, już na koniec. W trakcie prac nad tym tekstem doszło do zamieszania wokół koncertu Watersa, który miał odbyć się w moim rodzinnym mieście, Krakowie. Krakowski radny, Łukasz Wantuch, zwrócił uwagę na problem, który występ otwarcie prorosyjskiego basisty mógłby wywołać w kraju tak mocno zaangażowanym (humanitarnie, politycznie, logistycznie, militarnie) w ukraińską sprawę. W sobotę 24 września przedstawiciel Tauron Areny, miejsca, w którym miał ex-Floyd miał zagrać, poinformował, o odwołaniu wydarzenia, rzekomo przez menedżera Watersa. Temat podjęły wszystkie duże media w Polsce, a także – to ważne – sam zainteresowany. Roger nie omieszkał skorzystać z okazji, by jeszcze raz nam, ociemniałym mieszkańcom Wschodu, wyjaśnić, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. Dziękujemy!
BARTOSZ PACUŁA
Krakowskie Towarzystwo Soniczne
|