KOŃCÓWKA MOCY ⸜ stereo Boulder
Producent: BOULDER AMPLIFIERS |
Test
tekst MAREK DYBA |
No 214 16 lutego 2022 |
AT TEMU BLISKO JUŻ TRZY (jak ten czas pędzi!!!) miałem ogromną przyjemność testować dla państwa zestaw składający się z przedwzmacniacza liniowego Boulder 1110 oraz stereofonicznej końcówki mocy tejże marki, Bouldera 1160 (zobacz TUTAJ). Jeśli więc symbol bohatera tego testu wydawał się wam znajomy, to już wiecie dlaczego. Pojawienie się jakiś czas temu testowanej końcówki mocy dla fanów marki było zapewne nieco zaskakujące. Gdy bowiem spojrzeć na pozostałe serie tego producenta łatwo zauważyć pewne prawidłowości – wzmacniacze i owszem, są w nich zwykle dwa, z tym że jeden jest stereofoniczną, a drugi monofoniczną końcówką mocy. Stąd też po stereofonicznym wzmacniaczu 1160 można się było ewentualnie spodziewać monobloków w serii 1100. Zamiast nich otrzymaliśmy drugą stereofoniczną końcówkę. Odpowiedzi na pytanie: „dlaczego?” szukać można zapewne w fakcie, iż seria 1100 to najtańsza propozycja dla miłośników konstrukcji dzielonych Bouldera i stąd nieco inne podejście do tych konstrukcji. Niżej w ofercie jest znana naszym czytelnikom seria 800 z doskonałą integrą 866 (test TUTAJ), a jeszcze niżej 500, w której znajdujemy najtańszy przedwzmacniacz gramofonowy tego producenta. Być może to właśnie spory sukces wspomnianego wzmacniacza zintegrowanego sprawił, że Boulder spojrzał łaskawszym wzrokiem na nieco bardziej przystępne cenowo (przynajmniej z ich punktu widzenia) urządzenia. A może decydujący był fakt, iż wspomniana końcówka 1160 zdolna była do oddania nawet 300 W mocy na kanał, co z jednej strony dawało ogromny zapas mocy w większości systemów, z drugiej było to (realnie patrząc) za dużo do większości z nich. Na dodatek, by osiągnąć takie parametry, końcówka 1160 musiała ważyć ponad 60 kg, a to już waga wymagająca dwóch ludzi do jej ustawienia, nie wspominając o transporcie. Podejrzewam, że inżynierowie Bouldera wzięli pod uwagę wszystkie te elementy, plus pewnie kilka innych, i uznali, że zamiast monobloków zaprojektują po prostu mniejszą wersję stereofonicznej końcówki mocy. W efekcie dostaliśmy urządzenie ważące już bardzo rozsądne 24,5 kg (netto), oferujące nadal sporą moc, bo aż 150 W mocy ciągłej dla 2, 4 i 8 Ω (szczytową, odpowiednio: 450, 350 i 200 W). Oczywiście urządzenie jest również sporo mniejsze, jako że wymiary, tj. szerokość i głębokość, są takie same, jak w przypadku wspomnianego przedwzmacniacza 1110. Wszystko to sprawia, że 1161 będzie doskonałym wyborem do mniejszych systemów. Choć tak naprawdę, patrząc na jej parametry, do niemal każdego, w którym grają kolumny niewymagające kosmicznych mocy do ich napędzenia. ▌ 1161 FILOZOFIA BOULDERA DOTYCZĄCA PROJEKTU PLASTYCZNEGO nie zmienia się od lat. Obudowy są niezwykle solidne, wykonane z grubych płatów aluminium, a całość konstrukcji pomyślano pod kątem tłumienia niechcianych wibracji. Fronty komponentów tej marki zdobione są mapami topograficznymi gór znajdujących się w okolicy miasta Boulder w Kolorado i nie inaczej jest tym razem. Na przedniej ściance 1161 umieszczono wyłącznik zasilania oraz powiązaną z nim diodę świecącą. Ta ostatnia, gdy urządzenie jest w trybie standby, powoli miga (światłem białym), gdy uruchamiamy urządzenie, czyli w trakcie procedury startowej, nadal miga, ale zmienia kolor na czerwony, a gdy urządzenie jest gotowe do pracy dioda świeci światłem ciągłym (znowu białym). Mówiąc szczerze, owe migające w trybie standby diody mnie nieco irytują, ale to chyba moda, bo tak samo było w przypadku testowanego tuż przed Boulderem zestawu Marka Levinsona (No. 5206 + No. 5302). Oprócz rozmiarów i wagi nową końcówkę mocy łatwo można odróżnić od testowanej poprzednio przyglądając się tylnej ściance. Otóż w 1160 (podobnie jak w wyższych modelach) zastosowano nietypowe w zastosowaniach audio, duże, 32-amperowe gniazdo zasilające, które znacząco ograniczało użytkownikowi wybór kabla zasilającego. Ford zaczynał sprzedaż samochodów od oferowania dowolnego koloru, byłe był to kolor czarny. W przypadku Bouldera można użyć dowolnego kabla zasilającego, byle miał odpowiedni wtyk, a nie jestem pewny, czy ktokolwiek oferuje takowe seryjnie, więc wybór sprowadza się do firmowego. W przypadku 1161, pewnie raczej z uwagi na mniejsze zapotrzebowanie na prąd niż owo „utrudnianie” życia klientom, Boulder zastosował standardowe gniazdo IEC. Miłośnicy doboru kabli zasilających mają więc pełne pole do popisu. Jak już wspomniałem, inżynierowie Bouldera słyną ze swojego bezkompromisowego podejścia do projektowania urządzeń i z preferencji połączeń (i konstrukcji) zbalansowanych. Bezkompromisowość ta posunięta jest do tego stopnia, że użytkownicy wyboru nie mają, bo wejść ani wyjść RCA w urządzeniach tej marki nie uświadczą. Oczywiście można zastosować odpowiednie kable (RCA → XLR), czy przejściówki, ale nie są to rozwiązania optymalne. W pełni zbalansowane konstrukcje, także w przypadku 1161, pozwalają zminimalizować szumy do pomijalnego poziomu i dzięki temu uzyskać wyjątkowo wierne, czyste brzmienie. Słowem – na tylnej ściance 1161 znajdziecie wyłącznie wejścia XLR. Ogromnym plusem wszystkich wzmacniaczy Bouldera, z którymi miałem okazję się zetknąć, są gniazda głośnikowe z dużymi, wygodnymi w obsłudze zaciskami motylkowymi. Ich (umownym) minusem jest natomiast fakt, iż akceptują wyłącznie widełki (ewentualnie gołe kable). To ostatnie rozwiązanie amerykańska firma tłumaczy faktem, iż banany z czasem zapewniają coraz gorszą jakość/powierzchnię styku, co degraduje jakość dźwięku, a w przypadku widełek tego problemu nie ma. Ciekawostką są porty LAN, które umożliwiają sterowanie urządzeniem przez domową sieć oraz integrację wzmacniacza z systemami inteligentnego domu. Obok umieszczono jeszcze wejście wyzwalacza oraz port USB służący do ewentualnej aktualizacji programowania urządzenia. Na tylnym panelu zlokalizowano także główny wyłącznik urządzenia, który zgodnie z zaleceniami powinien pozostawać na co dzień w pozycji „ON”. Według producenta, wzmacniacz 1161 to pomniejszona wersja modelu 1160, wyposażona w takim sam stopień wzmacniający („gain stage”) i podobny, w pełni zbalansowany układ. Przewymiarowany transformator zasilający został odpowiednio wytłumiony, a w zasilaniu użyto szereg mniejszych kondensatorów (zamiast mniejszej ilości większych), by zachować jedną z charakterystycznych cech Boulderów, czyli wysoką dynamikę. Ekstremalnie niska impedancja wyjściowa wzmacniacza pozwala mu bez problemu współpracować z dowolnymi kolumnami nawet jeśli występują w nich znaczne spadki impedancji. Na potrzeby tego modelu odświeżono układ automatycznego biasu transformatorów wyjściowych oraz opracowano zupełnie nowe układy zabezpieczające urządzenie w przypadku zwarcia na jego wyjściu, spowodowanego np. niewłaściwym podpięciem kabli głośnikowych. ▌ ODSŁUCH ⸤ JAK SŁUCHALIŚMY Jak już wyżej wspomniałem, testowanie Bouldera było dla mnie nieco kłopotliwe z racji obecności w nim wyłącznie zbalansowanych wejść. Dystrybutor, firma Soundclub, dostarczył końcówkę wraz ze znanym już i mnie, i naszym czytelnikom przedwzmacniaczem 1110 (który obecnie kosztuje 100 000 zł), ale w kwestii źródeł musiałem sobie radzić sam. Pozwolę sobie podziękować tu panu Łukaszowi Fikusowi, który po pierwsze, co prawda tylko na dwie doby, ale jakże wspaniałe (!), użyczył mi swoje najnowsze dzieło, czyli topowy przetwornik LampizatOr Horizon, a później, gdy musiał go już zabrać, w zamian zostawił mi zbalansowaną wersję modelu Baltic. W drugiej części testu nieco już złamałem zasadę zbalansowanego toru, używając własnego przedwzmacniacza Audia Flight FLS 1 (a także Circle Labs P300), do którego wejść niezbalansowanych mogłem podłączyć już własnego LampizatOra Pacific oraz tor analogowy z gramofonami J.Sikora Standard Max z ramieniem KV12 i wkładką Air Tight PC-3 oraz Transrotor LaRoccia Reference z ramieniem TRA 9 oraz wkładką Analog Relax EX-500. Pośrednikiem między gramofonami a przedwzmacniaczem liniowym był ESE Lab Nibiru. Przedwzmacniacze w każdej konfiguracji były połączone z końcówką mocy zbalansowanym interkonektem Jorma. SPORĄ CZĘŚĆ OPISANYCH PONIŻEJ WRAŻEŃ opieram na owych dwóch dniach z LampizatOrem Horizon w roli źródła „karmionym” sygnałem z wyjścia karty JCAT USB XE, zasilanej zasilaczem Ferrum Hypsos Signature pracującej w moim serwerze plików z Roonem na pokładzie. Sygnał wysyłany był topowym kablem USB David Laboga Ruby. Horizon pośród cyfrowych źródeł, które miałem do dyspozycji, był po prostu zdecydowanie najlepszym, absolutnie wręcz genialnym (może to i nieco egzaltowane stwierdzenie, ale absolutnie szczere). |
Jest niebywale rozdzielczy, a przy tym gładki jak... aksamit (to oczywiście tylko dwie najbardziej prominentne cechy - lista jest bardzo długa, ale to nie to urządzenie jest bohaterem testu). Reszta to dużej mierze (choć nie tylko) wrażenia z odsłuchów płyt winylowych z grających na przemian gramofonów J.Sikora i Transrotor. Elementem zmiennym był jeszcze, jak wspomniałem, przedwzmacniacz. W którymś momencie firmowy 1110, zdecydowanie pośród tych trzech najdroższy i niejako dedykowany tej końcówce mocy, zastąpiłem (na zmianę) sporo tańszymi, ale znakomitymi produktami Circle Labs i Audia Flight. Zwłaszcza to pierwsze zestawienie, za sprawą fantastycznej przeźroczystości polskiego urządzenia, okazało się doskonałe. Opis brzmienia zacznę nietypowo. Otóż, gdy już go zakończyłem, sięgnąłem po własną recenzję zestawu 1110 + 1160, by przypomnieć sobie dokładniej ocenę tamtego zestawu i porównać ją z obecną i... okazało się, że oba teksty zacząłem niemal identycznie. Jasne że gdzieś tam w pamięci coś z tamtego odsłuchu musiało u mnie zostać, ale zważywszy, iż rocznie odsłuchuję grube kilkadziesiąt urządzeń moja pamięć o konkretnych jest... ograniczona. Tymczasem, nie myśląc w ogóle o tamtych doświadczeniach, traktując 1161 jako kompletnie nowe doświadczenie, kolejny raz w pierwszym paragrafie napisałem niemal dokładnie to samo, przynajmniej w zakresie treści. Uznałem, że dywagacje o udziale podświadomości zostawię na boku i przyjmę raczej, że tak naprawdę zbieżność pierwszych wrażeń wynika z tego, jak dobrą robotę wykonali inżynierowie Bouldera. Amerykański producent zrobił bowiem mniejszy, dysponujący niższą mocą, tańszy wzmacniacz (cena 1160 od czasu testu wzrosła do 150 tys. zł, więc mówimy o różnicy rzędu +50%), zachowując przy tym podstawowe cechy brzmienia droższego odpowiednika, a nawet, tak, tak!, bardzo zbliżoną klasę; bez bezpośredniego porównania nie podejmę się ostatecznej oceny, czy identyczną, ale podobną na pewno. To potwierdzałoby, po pierwsze, bezkompromisowe podejście do każdej konstrukcji, niezależnie od jej ceny, a po drugie podejrzenie, że 1161 powstał tak naprawdę nie po to, by oferować tańsze urządzenie kosztem klasy brzmienia, tylko przede wszystkim bardziej kompaktowe, lżejsze i o niższej, ale nadal wystarczającej dla większości kolumn, mocy. Jak więc wyglądał oryginalnie ów pierwszy paragraf? Otóż mówił on o tym, jak znakomite połączenie neutralności z gładkością i muzykalnością ma do zaoferowania nowa końcówka amerykańskiego producenta. Oczywiście przedwzmacniacze i źródła miały wpływ na dźwięk płynący z głośników, ale te podstawowe cechy pozostawały właściwie niezmienne. Co ciekawe, w kontekście źródeł i przedwzmacniaczy, to P300 był tym bardziej neutralnym pośród trzech, a 1110 bardziej nasyconym/dociążonym, a więc (pozornie) bardziej naturalnym przedwzmacniaczem w połączeniu z 1161. Z żadnym z tych urządzeń, ani też z żadnym ze źródeł nie uzyskałem dźwięku, który można by nazwać ciepłym, czy ciemnym. Czytając moje recenzje być może zauważyliście państwo, że lubię gęstą, nieco cieplejszą, pod warunkiem, że nadal wysoce rozdzielczą, czystą prezentację. Słuchając Bouldera 1161 jakoś nie brakowało mi wcale tych cech – muzyki słuchałem z podobnym zaangażowaniem jak z innymi gęstszymi wzmacniaczami (choćby moim GrandiNote Shinai). W żadnym z tych zestawień nie było to także brzmienie zimne, czy jakoś przesadnie analityczne, choć bogactwo informacji w tym dźwięku i doskonały wgląd w głębsze warstwy każdego nagrania, zachwycały. Różnice między poszczególnymi zastawieniami polegały raczej na stopniu nasycenia/gęstości (większym z firmowym przedwzmacniaczem), czy np. nieco większej otwartości i przestrzenności (uzyskanymi z P300 i FLS1). W każdym przypadku jednakże brzmienie było niezmiennie neutralne, ale przy tym gładkie, fantastycznie spójne i płynne. Ujmując rzecz inaczej – naturalne, a przy tym, za sprawą zarówno wspominanego bogactwa informacji, jak i wynikającemu z niego doskonałemu różnicowaniu, po prostu ciekawe. Rzecz w tym, jak doskonale amerykański wzmacniacz pokazuje różnice między nagraniami. Przyznaję, że nie jestem wielkim fanem porównań różnych wykonań, czy wydań tych samych albumów/utworów, ale z Boulderem pół dnia, a może i nieco więcej, spędziłem słuchając symfonii Beethovena (6-9), a wszystko przez to, że trafiło do mnie ich nowe wykonanie pod Jordi Savallem. Podejście mistrza do tej muzyki jest znacząco inne niż np. Karla Boehma (którego bardzo lubię), więc po wysłuchaniu tak inaczej zinterpretowanych i zagranych przez Le Concert des Nations symfonii, sięgnąłem po Boehma, Karajana i kilku kolejnych dyrygentów. Każda interpretacja za sprawą tak wysokiej wierności 1161, kapitalnej dynamiki – o której do tej pory mało pisałem, ale niewiele wzmacniaczy można się równać w tym zakresie z Boulderami – fantastycznej kontroli nad głośnikami, umiejętności wykreowania dużej skali i odpowiedniego rozmachu prezentacji, warta była absolutnej, maksymalnie skoncentrowanej uwagi. Każda była również po prostu wyjątkowym przeżyciem, choć to Boehm pozostaje moim faworytem, acz tak od niego odmienny Savall wcisnął się obok niego na najwyższy stopień podium – trwa Olimpiada, pewnie stąd sportowa analogia. Słuchając krążka Stanley Clarke Band (to także jego tytuł) oczywiście w pierwszej kolejności uwagę kierowałem w stronę basu mistrza. Gdy grał na elektrycznym, ten miał odpowiedniego – przepraszam za kolokwializm, ale doskonale pasuje – „kopa”. Był szybki, mocny, zwarty, nawet z kolumnami GrandiNote MACH4 czuć było jego masę, fizyczne ciśnienie wytwarzane przez doskonale kontrolowane głośniki. Mocną stroną była dynamika prezentacji - i ta w skali makro, i w mikro. Z tej ostatniej wynikało świetne różnicowanie w całym paśmie, acz największą różnicę, w porównaniu do wielu innych znanym mi wzmacniaczy, odczuwałem w zakresie właśnie basu. Ta umiejętność 1161 w połączeniu z tym jak dobrze Boulder oddawał szybkość narastania impulsu, jak błyskawicznie go zatrzymywał, gdy była taka potrzeba, wszystko to razem tworzyło wrażenie bliskiego kontaktu z muzykiem, przypominającym mi doświadczenia koncertowe. Swoją drogą, zgodnie z zapowiedziami, maestro basu (a kolejnego dnia także kolejny, Christian McBride), ponownie zawita na scenę Stodoły w czasie Warsaw Summer Jazz Days w lipcu tego roku. Bas akustyczny z kolei to kapitalnie oddana barwa i faktura instrumentu. Rzecz w precyzji, a nie jakimkolwiek podbarwianiu – Boulder nie ma żadnych skłonności w tym kierunku. Dostajemy z nim to, co zarejestrowano w nagraniu i nic więcej. Większe niż w przypadku elektrycznego basu znaczenie miały tu długie, pełne wybrzmienia. I te 1161 potrafił oddać doskonale – jeden z utworów kończy się właśnie takim ciągnącym się niemal w nieskończoność wybrzmieniem nagranym do samiuteńkiego końca kiedy już bardziej czuć drganie powietrza niż faktycznie słychać dźwięk, a Boulder potrafił to tak właśnie pokazać. Tak wierna prezentacja nagrań przyczyniała się do potęgowania wrażenia uczestnictwa w spektaklu, czy to zarejestrowanym na żywo, czy w studio. Tym bardziej, że całe pasmo pokazywane było w równie wierny i przekonujący sposób, jak jego dolna część. Średnica nie była tak aż namacalna, obecna, tak barwna jak z moimi ukochanymi wzmacniaczami typu SET. Ale jak to w audio – Boulder oferuje wiele elementów, których nie dostaniemy z SET-ami – w samej średnicy to kwestia niesamowitej czystości i przejrzystości, kapitalnej rozdzielczości dającej dostęp do niebywałej ilości informacji, ale gdzieś im również ustępuje. Góra pasma z kolei była równie czysta, dźwięczna i otwarta jak z dobrymi wzmacniaczami triodowymi SE, choć jej charakter nie był może tak delikatny, czy „słodki” jak z tymi ostatnimi. Tyle, że gdyby był nie pasowałby raczej do całej niezwykle spójnej wizji wybitnie wiernego (nagraniom) dźwięku, która wydaje się być celem nadrzędnym dla inżynierów Bouldera. ▌ PODSUMOWANIE 1161 TO BARDZO RZADKI W AUDIO PRZYPADEK urządzenia wyraźnie tańszego (porównując obecne ceny), a przy tym brzmieniowo chyba równie dobrego niż droższy model. Piszę „chyba”, bo nie miałem obu obok siebie do bezpośrednich porównań, a pamięć jest zawodna. Nawet jeśli jednak między nimi jest jakaś różnica, to naprawdę niewielka. Dlaczego więc ktoś miałby kupić 1160? – Bo niektórzy mają bardzo trudne do napędzenia kolumny, bądź wyjątkowo duże pokoje odsłuchowe, bądź lubią słuchać bardzo głośno i w każdym z tych przypadków (a tym bardziej, gdy więcej niż jeden z tych warunków jest spełniony), mogą potrzebować dwukrotnie większego zapasu mocy. Wzmacniacz 1161 kontynuuje tradycję niezwykle czysto, precyzyjnie grających urządzeń Bouldera, imponuje w zakresie dynamiki i doskonałej kontroli kolumn, serwuje kapitalną rozdzielczość i jest przy tym gładki, spójny i naturalny. Firmowy przedwzmacniacz jest jego doskonałym uzupełnieniem, ale jak pokazały moje próby, inni, mniej kosztowni partnerzy też wchodzą w grę, a doskonałe rezultaty można uzyskać nawet z niezbalansowanymi źródłami :) To kapitalny, bardziej poręczny, choć niestety nadal drogi wzmacniacz o ogromnych możliwościach. ■ ▌ Dane techniczne (wg producenta)
Znamionowa moc wyjściowa: |
- Odtwarzacz multiformatowy (BR, CD, SACD, DVD-A) Oppo BDP-83SE z lampową modyfikacją, w tym nowym stopniem analogowym i oddzielnym, lampowym zasilaniem, modyfikowany przez Dana Wrighta - Wzmacniacz zintegrowany ArtAudio Symphony II z upgradem w postaci transformatorów wyjściowych z modelu Diavolo, wykonanym przez Toma Willisa - Końcówka mocy Modwright KWA100SE - Przedwzmacniacz lampowy Modwright LS100 - Przetwornik cyfrowo analogowy: TeddyDAC, oraz Hegel HD11 - Konwerter USB: Berkeley Audio Design Alpha USB, Lampizator |
- Gramofon: TransFi Salvation z ramieniem TransFi T3PRO Tomahawk i wkładkami AT33PTG (MC), Koetsu Black Gold Line (MC), Goldring 2100 (MM) - Przedwzmacniacz gramofonowy: ESELabs Nibiru MC, iPhono MM/MC - Kolumny: Bastanis Matterhorn - Wzmacniacz słuchawkowy: Schiit Lyr - Słuchawki: Audeze LCD3 - Interkonekty - LessLoss Anchorwave; Gabriel Gold Extreme mk2, Antipodes Komako - Przewód głośnikowy - LessLoss Anchorwave - Przewody zasilające - LessLoss DFPC Signature; Gigawatt LC-3 |
- Kable cyfrowe: kabel USB AudioQuest Carbon, kable koaksjalne i BNC Audiomica Flint Consequence - Zasilanie: listwy pasywne: Gigawatt PF-2 MK2 i Furutech TP-609e; dedykowana linia od skrzynki kablem Gigawatt LC-Y; gniazdka ścienne Gigawatt G-044 Schuko i Furutech FT-SWS-D (R) - Stolik: Rogoż Audio 4SB2N - Akcesoria antywibracyjne: platforma ROGOZ-AUDIO SMO40; platforma ROGOZ-AUDIO CPPB16; nóżki antywibracyjne ROGOZ AUDIO BW40MKII i Franc Accessories Ceramic Disc Slim Foot |
strona główna | muzyka | listy/porady | nowości | hyde park | archiwum | kontakt | kts
© 2009 HighFidelity, design by PikselStudio,
serwisy internetowe: indecity